Tylko my, nikt inny, możemy odbudować nasz kraj


Stanisław Tymiński o sobie:

Kiedyś ludzie rozpoznawali mnie na ulicy. Niektórzy nawet mieli w oczach łzy wzruszenia na mój widok. Przez lata człowiek się zmienia i dzięki temu zyskałem więcej prywatności. W Toronto bywam na przyjęciach i spotkaniach biznesowych, które organizują Polacy. Często zdarza się, że rozpoznają mnie tylko po głosie. Tu nikt nie patrzy na mnie jak na wariata. Tylko moi przeciwnicy usiłowali zrobić ze mnie szaleńca, narkomana, hipnotyzera.

Podczas kampanii prezydenckiej w 1990 roku ktoś ze sztabu Lecha Wałęsy wymyślił chwyt psychologiczny i na czarnym ekranie wykadrowano moje oczy. W ten sposób z każdego można zrobić hipnotyzera. A ja w swoim życiu nigdy nikogo nie zahipnotyzowałem. Nawet nie wiem, jak to się robi. Kiedyś starałem się rzucić palenie i poszedłem do takiego pana, który machał wahadełkiem. Nic mi to nie pomogło i tyle wiem o hipnozie. A co do rzekomego szaleństwa mogę powiedzieć, że pamiętam numery i hasła wszystkich swoich kont bankowych i inwestycyjnych. Nigdzie ich nie zapisałem. Czasem martwię się, że po wypiciu jakiegoś trunku mogę coś zapomnieć. Ale jeszcze mi się to nie zdarzyło.

Nie jestem uważany za wariata w mojej rodzinie, firmie, środowisku. Wręcz przeciwnie, cieszę się uznaniem. Opinia szaleńca, jaką mi w Polsce wyrabiano nie przeszkadza mi w życiu osobistym, ani w pracy zawodowej.

W 1990 roku wziąłem udział w czymś wzniosłym i godnym. Jestem wdzięczny wyborcom, którzy wtedy na mnie głosowali, za akceptację i zaufanie. To największa nagroda jaką w życiu otrzymałem.

Próbowałem wziąć udział w wyborach prezydenckich w 1995 roku. Przyjechałem do Polski, ale ludzie nie byli wtedy gotowi do walki. Partia X, którą pomogłem założyć zawiodła, nie zdołała zebrać wystarczającej liczby podpisów. To fiasko wiele mnie nauczyło. Zrobiono ze mnie kościotrupa, który został pogrzebany, aby już nikogo nie straszył. I ten kościotrup ma w 2005 roku pokazać się w Polsce? Nie wiem. Jedyną możliwością sprawdzenia, czy mam jeszcze poparcie jest zebranie 100 tysięcy podpisów pod moją kandydaturą. Jeśli jakaś grupa obywatelska to zrobi, rzucę wszystko w Kanadzie i rozpocznę kampanię. Kto miałby zebrać te podpisy? Nie wiem. To nie ode mnie zależy. Pozostaje też kwestia pieniędzy na kampanię.

Tegoroczne wybory prezydenckie w Polsce będą dziesięć razy droższe od tych sprzed 15 lat. Gdybym wystartował, moja kampania musiałaby kosztować około trzech i pół miliona dolarów. Mam oszczędności, inwestycje giełdowe. Ale to wszystko nie jest wystarczające, aby samemu opłacić kolejną kampanię. Ile mogę na to przeznaczyć? Około miliona dolarów. Resztę kosztów kampanii powinni opłacić wyborcy, którzy chcą mieć uczciwego reprezentanta.

Czy jestem człowiekiem zamożnym? Z pewnością nie znalazłbym się na liście stu najbogatszych Polaków. Ale jestem zadowolony z tego, co mam. Nie wyceniam swojego majątku, bo często jego wartość się zmienia, zależnie od giełdy, gdzie ulokowałem większość pieniędzy. Mógłbym już nie pracować i żyć dostatnio z odłożonych sum. Mój dom w dobrej dzielnicy Toronto jest wart około miliona dolarów. Mam też farmę o powierzchni 15 hektarów, położoną niedaleko miasta, którą mogę spokojnie wycenić na 500 tysięcy dolarów.

Mój główny biznes to firma komputerowa. Od 30 lat prowadzę ją samodzielnie, wciąż pod tą samą nazwą Transduction. Ta firma każdego roku przynosi zysk. Produkujemy specjalistyczne komputery przemysłowe. Jest też zakład mechaniki precyzyjnej wyposażony w japońskie roboty, który wytwarza stalowe i aluminiowe obudowy komputerów. Nasz sprzęt trafia do fabryk, elektrowni i wojska. Pracujemy głównie dla odbiorców w Kanadzie i Stanach Zjednoczonych. Mamy też zamówienia z zachodniej Europy i Izraela. Dużo naszych komputerów pracuje na amerykańskich lotniskowcach. Służą do sprawdzania optyki celowników laserowych samolotów typu F 16 i F 18. To jest nasz stały kontrakt, zapoczątkowany kilka lat temu. Mamy też komputery na atomowych łodziach podwodnych Stanów Zjednoczonych. Obsługują urządzenia ultrasoniczne, dające okrętom „wzrok” pod wodą. W samolotach wczesnego ostrzegania AWACS nasze przyrządy odczytują nadawane w powietrze sygnały. Oferujemy sprzęt odporny na temperatury, wilgotność i wibracje. Od 10 do 15 procent naszych dostaw przeznaczamy na potrzeby wojska. Otrzymaliśmy zgodę na prowadzenie tzw. produkcji specjalnej.

Jak to możliwe, że posiadając małą firmę zdobywam rządowe kontrakty? Zawsze jesteśmy w czołówce technologicznej. Transduction to przedsiębiorstwo nie nowe, ale innowacyjne.

Przez Internet utrzymujemy stały kontakt z klientami, ogłaszamy się w branżowej prasie. Zatrudniam tylko 15 dobrze opłacanych specjalistów. Więcej pracowników nie potrzebuję, bo nasza produkcja jest niemal całkowicie zautomatyzowana. Gdy podpisuję większy kontrakt, współpracuję z fabrykami w Chinach.

W Peru mam jeszcze restaurację i wytwórnię alkoholu, która produkuje rum, wódkę i whisky. To taka regionalna, domowa produkcja, 5 tysięcy butelek rocznie. 

Co miałem w czarnej teczce podczas wyborów w 1990 roku? Oczywiście, że były w niej pewne materiały. Prawdziwe i te podrobione, ze stemplami z ziemniaka.

W czasie wyborów ludzie przysyłali mi dziesiątki tysięcy listów. Po wyborach wszystkie je spaliłem, żeby nie dostały się w niepowołane ręce. Wszystkie listy starałem się przeczytać. Wśród nich było bardzo dużo listów anonimowych. Nie traktowałem ich poważnie. Na niektóre musiałem jednak zwrócić uwagę. Kilka zdecydowanie wskazywało, że Wałęsa współpracował z komuną i miał pseudonim „Bolek”. W tym samym czasie dostawałem wiele sfałszowanych dokumentów. Były wśród nich „fałszywki” na Wałęsę. Wiedziałem, że jeśli publicznie przedstawię anonimowe listy, zostanę skompromitowany. Moi przeciwnicy mieli do dyspozycji całą prasę i telewizję, a ja nie mogłem udowodnić tego, co było w tych papierach. Nie znałem ludzi, którzy je przysyłali. Ale w czasie telewizyjnej debaty, kiedy Wałęsa mnie atakował i ubliżał od szpiegów KGB, dałem do zrozumienia przed kamerami, że mam materiały, które go kompromitują. Użyłem tej samej broni, której komuna używała przez wiele lat przeciwko Polakom. I to wywołało wielkie oburzenie. Telewizja zrobiła wielkie halo z mojej czarnej teczki. Pokazali ją w zbliżeniu na całym ekranie: proszę, on ma czarną teczkę! Niestety, podczas tej debaty nie zapytałem: „Panie Wałęsa, czy współpracował pan z SB czy nie?”. Do dzisiaj nie mogę sobie tego darować. Mogłem to zrobić na oczach milionów widzów. Zabrakło mi wtedy doświadczenia politycznego.

Na cztery dni przed ostatecznym głosowaniem telewizja pokazała film, w którym zostałem przedstawiony jako brutal maltretujący żonę. Telewizja dopuściła się najbardziej perfidnej prowokacji wymierzonej w moje dobre imię.

Opowiem tu dłuższą historię. Kiedy moja żona Graciela przyjechała z Peru do Kanady zauważyłem, że czuje się w nowym kraju nieswojo. Zastała tu inną kulturę, zwyczaje, jedzenie. Znalazłem jej do towarzystwa Peruwiankę mieszkającą w Toronto. Zaprosiłem tę kobietę do nas z mężem, Kanadyjczykiem, nazywali się Fox. Podczas pierwszej wizyty w pewnym momencie żona podeszła do mnie i powiedziała, abym wyprosił Foxa, bo zachowuje się wobec niej nieodpowiednio. Nie wnikając w szczegóły wyprosiłem go z mego domu. Po tym incydencie pani Fox nadal przychodziła do żony. Okazało się, że mąż ją bił. Znęcał się również nad ich dziećmi. Trochę pomagaliśmy jej finansowo, bo było nam żal dzieci. Ale po roku powiedziałem: dosyć tego! Nie chodziło o pieniądze, które jej dawałem, chciałem, aby żona uwolniła się od tego towarzystwa. I żona przestała się z nią kontaktować. A więc Foxowie byli ludźmi przez nas odtrąconymi. Nie wiem czy Telewizja Polska odnalazła tę parę, czy może sami się zgłosili z nadzieją na „podziękowanie”. Fox nigdzie w tym czasie nie pracował, żył z zapomóg społecznych. Z powodu uzależnienia od alkoholu nie miał nawet prawa jazdy. Potem od niani, Argentynki, która u nas pracowała, dowiedziałem się, że ktoś oferował jej dwa tysiące dolarów za nieprzychylną opinię o mnie. Więc prawdopodobnie tyle samo zaoferowano Foxom. Po wiecu wyborczym w Wałbrzychu zobaczyliśmy z Gracielą w telewizji film, w którym nas oczerniali. Pokręciliśmy ze zdumienia głowami. To były potworne oskarżenia.

Kampania dobiegała końca. Nie miałem już możliwości obrony. Nie było czasu na zmianę wcześniej przygotowanych audycji wyborczych. Dzwoniłem do dyrekcji TVP mówiąc, że zapłacę każdą sumę, aby bronić swego nazwiska. Wydałem na kampanię 350 tysięcy dolarów amerykańskich (w 1990 roku nie było potrzeby, żeby wydać więcej). Chciałem zapłacić telewizji 100 tysięcy dolarów gotówką za ogłoszenia, takie trzydziestosekundowe filmiki, w których mógłbym się bronić. Ale nie chciano wziąć ode mnie pieniędzy. Po wyborach wytoczyłem proces telewizji. Wygrałem. Telewizja musiała publicznie mnie przeprosić. Zrobiła to kilka lat po wyborach. Miałem z tego powodu małą satysfakcję.

Graciela była moją drugą żoną. Pierwszą była Finka, Pulmu. Rozeszliśmy się po 11 latach szczęśliwego małżeństwa. Zdarza się, że w pewnym momencie kobieta i mężczyzna tracą wspólny język i ich drogi rozchodzą się. Tak stało się z nami. Rozstaliśmy się definitywnie, gdy wyjechałem z Kanady na kilka lat do Peru, gdzie prowadziłem interesy. Zanim wyjechałem z Kanady nasz związek przechodził kryzys. Dniami i nocami siedziałem w firmie, a żonie to nie odpowiadało. Ona miała swoje obowiązki, a ja swoje. Kiedy zastanawiam się nad tym małżeństwem, dochodzę do wniosku, że może rozpadło się przez dobrobyt. Trudne warunki zbliżają ludzi. Pieniądze dają możliwość wyboru wolności. Nadal ze sobą rozmawiamy, jesteśmy przyjaciółmi.

Pulmu jest matką mojego najstarszego syna, trzydziestoletniego Henryka, zawsze świetnie się uczył. Ukończył Uniwersytet w Toronto, grafikę komputerową. Po studiach i kilku latach praktyki w Kanadzie znalazł pracę w Amsterdamie. Gdy zostałem w Peru, Henryk miał 7 lat. Odwiedzałem go w czasie każdego pobytu w Kanadzie. Otworzyłem fundusz bankowy na jego nazwisko, aby miał finansowe zabezpieczenie do końca studiów. Regularnie płaciłem alimenty. Nasza rozłąka była bolesna. Został przy matce. Każde dziecko potrzebuje ojca. Kiedy wróciłem do Kanady, on był zajęty, ja byłem zajęty, ale udawało nam się wyjeżdżać na wspólne wycieczki. Zwiedziliśmy razem trochę świata. Robiłem, co mogłem, żeby pomóc Henrykowi i utrzymać z nim kontakt. Jestem z niego bardzo dumny. To chłopak inteligentny i wykształcony.

Przy drugim rozwodzie była zupełnie inna sytuacja. To ja zostałem z dziećmi. Moje małżeństwo z Gracielą rozpadło się, bo ona zawsze tęskniła za swoim krajem. Ciągle jeździła do Peru. Podróżowała też po całym świecie. Była między innymi w Polsce, Egipcie, Izraelu, RPA, we Włoszech, Francji i Turcji. Przez ostatnie dwa lata naszego małżeństwa niemal stale przebywała poza domem. Jeśli małżonkowie spędzają zbyt wiele czasu osobno, to oddalają się od siebie. W końcu zdecydowaliśmy się na rozwód. Mieliśmy krótką rozmowę. Poprosiła mnie, żebym zajął się dziećmi, bo jestem dobrym ojcem. Prawnik przygotował podział majątku. Graciela dostała około miliona dolarów i wróciła do Peru. Do tej pory tam mieszka. Od czasu do czasu przyjeżdża do Kanady. Nawet kupiła w Toronto dom, traktując to jako dobrą inwestycję.

Graciela urodziła mi trójkę dzieci. W 1983 roku przyszła na świat Alicja. Stało się to w Peru. Byłem przy porodzie. W szpitalach peruwiańskich nie ma leków, więc lekarz na sali porodowej wypisywał mi recepty i biegałem z nimi po aptekach. Pod koniec dnia byłem już bardzo zmęczony. Alicja od urodzenia miała kłopoty ze zdrowiem. Nie mogła mieszkać w tropiku. Ciągle kasłała, męczyły ją upały. Dla ochłodzenia organizmu trzeba było ją kąpać dwadzieścia razy dziennie. Z tego między innymi powodu piętnaście miesięcy później pojechaliśmy do Kanady. Miałem już wtedy drugiego syna, trzymiesięcznego Jerzyka.

Alicja po szkole średniej ukończyła kurs modelek. To piękna dziewczyna. Jest modelką i pracuje jako konsultanta w rządowej agendzie dla bezdomnych. Doradza, gdzie można zatrzymać się na nocleg, jak uzyskać zasiłek, jak starać się o mieszkanie. W Kanadzie pomoc socjalna jest świetnie rozwinięta. Alicja dobrze zarabia. Dwa lata temu wyprowadziła się do własnego mieszkania w modnej dzielnicy Toronto. To nowoczesna dziewczyna, kocha taniec. Jerzyk skończył 20 lat. Już w średniej szkole rozpoczął kurs kucharski i miał praktykę w czterogwiazdkowym hotelu Hyatt. Teraz pracuje tam na cały etat. Zachęcałem go, aby studiował, ale uznał, że akademicka wiedza go nie interesuje. Chce gotować, zostać szefem kuchni. Mieszka ze mną. Jest bardzo zajęty pracą, więc rzadko widujemy się w domu. Moja najmłodsza córka, Isis, ma 18 lat. We wrześniu 2004 rozpoczęła studia na Uniwersytecie w Waterloo, na wydziale sztuki. Mieszka w swoim mieszkaniu. Jest bardzo dobrą studentką. Zamierza zająć się zawodowo animacją filmową i grami komputerowymi. Przez ostatnie trzy lata nauczyła się płynnie mówić po japońsku. Była w Japonii dwa razy. Podziwiam ją, że dała sobie tam radę przez kilka miesięcy.

W roku 2004, wiosna, ożeniłem się po raz trzeci. Od rozwodu z Gracielą minęły cztery lata. Miałem biznes, troje dzieci, psa i kota. Brakowało mi małżonki. Chodziłem na mało znaczące randki, które nie pociągały za sobą żadnych zobowiązań. Nie spotkałem nikogo wartościowego.

Postanowiłem zapisać się do internetowego biura matrymonialnego. Zapłaciłem 10 dolarów i po trzech tygodniach byłem drugi na liście wśród najpopularniejszych kandydatów na męża. Miałem do wyboru pół miliona kobiet, 350 tysięcy pochodziło z Chin. Ustawiłem precyzyjne parametry selekcji. Oczekiwałem wyższego wykształcenia, poczucia humoru i upodobań podobnych do moich. Znalazłem kilka pań i zacząłem z nimi rozmawiać „w sieci„. Wśród nich była nauczycielka z Chin, Mulan. Nie spodziewałem się, że to właśnie ona zostanie moją żoną. Napisałem: bardzo mi się podobasz, ale poznając Cię chciałbym być młodszy. Odpisała: Wcale nie jesteś stary. I tak się zaczęło.

Mulan jest o 20 lat młodsza ode mnie. Na początku byłem sceptyczny. Powiedziałem jej, żeby kupiła sobie kamerę internetową. Dzięki temu mogłem ją widzieć podczas rozmowy, a ona mnie. Całe godziny spędzaliśmy rozmawiając po angielsku przez Internet. To trwało kilka miesięcy. Poprosiłem znajomych z Hongkongu, aby pojechali do Chin i zabrali Mulan na obiad. Znajomi zaprosili ją, a potem przysłali zdjęcia i relację ze spotkania.

Nie mogła do mnie przyjechać, bo nie miała wizy. W związku z tym ja pojechałem do niej na gwiazdkę 2003 roku. Mulan była osobą rozwiedzioną.

Od pierwszego spotkania poczuliśmy się jakbyśmy znali się od lat. Poznałem jej dwunastoletnią córkę z poprzedniego małżeństwa, Cindy. Wróciłem do Kanady i oświadczyłem się Mulan przez Internet.

W kwietniu odbył się nasz ślub. Pobraliśmy się w kościele bezwyznaniowym w obecności około stu przyjaciół. A potem było huczne wesele. W podróż poślubną pojechaliśmy w dziewicze lasy północnej Kanady. Cindy mówi do mnie tatusiu. Cieszę się, że mam jeszcze jedno bystre dziecko.

Mój ojciec był radiomechanikiem. Mama miała studiować modę damską we Francji, ale wojna jej przeszkodziła. Projektowała, pięknie szyła i haftowała.

Pracowała w „ Sztuce i Modzie” i dla Zespołu Pieśni i Tańca „Mazowsze”. Rodzice pobrali się w 1948 roku we Wrocławiu. Ojciec urodził się we wsi Tymianki-Pachoły, położonej w obecnym województwie mazowieckim. Jako młody chłopak nauczył się mechaniki radiowej, tak nazywano dawniej elektronikę. W czasie okupacji spędził prawie cztery lata w obozach koncentracyjnych w Oświęcimiu i Gross Rosen. Po wojnie osiadł we Wrocławiu. Kiedy odłożył odpowiednią sumę wybudował dom w Komorowie pod Warszawą. Nieopodal, w szpitalu w Pruszkowie, w styczniu 1948 roku przyszedłem na świat. W 1954 roku moi rodzice rozwiedli się. Nie wiem, dlaczego tak się stało. Być może oboje mieli zbyt silne charaktery. W Komorowie mieszkały również moje ciotki. Po rozwodzie mama przeniosła się do nich. I tak stałem się jedynym, choć wtedy jeszcze bardzo młodym mężczyzną w domu z mamą, babcią, siostrą i trzema ciotkami. Siostra mieszka tam nadal. Ukończyła liceum medyczne w Warszawie, a potem Uniwersytet Warszawski. Pracuje w Bibliotece Narodowej w Warszawie.

Kiedy mama przeniosła się do ciotek, dom był w stanie surowym. Sprowadziliśmy się do mieszkania bez podłóg. Okna bez szyb zabite były deskami. Pamiętam, jak przez szpary przeciskało się światło. W takich warunkach mieszkałem przez pierwsze lata. Jeszcze w piątej klasie szkoły podstawowej odrabiałem lekcje przy lampie naftowej. Nie było nas stać na podłączenie światła, mnie to jednak nie przeszkadzało. Nie narzekałem, nigdy nie czułem się pokrzywdzony. Babcia smacznie gotowała. W Komorowie dla chłopaka był raj. Miałem blisko do lasu i do Warszawy. Nie nudziłem się. Lubiłem bawić się z kolegami w Indian i udawać Winnetou. Wtedy Komorów rozbudowywał się. Kiedy podrosłem pomagałem przy budowach i zarabiałem drobne złotówki.

Ojciec po kilku latach powrócił do nas, ale rodzinne szczęście trwało krótko. Znowu zaczęły się kłótnie i rodzice ponownie się rozstali, tym razem na dobre. Ojciec osiadł pod Kłodzkiem, na Dolnym Śląsku a potem mieszkał w Ciechocinku, aż do śmierci w 1979 roku.

Od dziecka pociągała mnie elektronika. To pewnie po ojcu. Na strychu zostawił różne lampy, oporniki, tranzystory i inne starocie, którymi mogłem się bawić. Po szkole podstawowej dostałem się do Technikum Radiowego im. Kasprzaka w Warszawie. Miałem już wtedy swoje hobby: krótkofalarstwo. Budowałem też wzmacniacze. Robiłem obliczenia, rysunki i w pracowni technikum nawijałem transformatory. Nauczyciele lubili mnie, bo wiedzieli, że mam do tego zdolności. Pozwalali mi korzystać z pracowni bez ograniczeń. Zgłaszali się do mnie ludzie z różnych zespołów bigbitowych i prosili, abym im budował wzmacniacze do gitar. Naprawiałem też telewizory. Po maturze chciałem studiować. Niestety, spadł na mnie obowiązek utrzymania rodziny i poszedłem do pracy. Mama zachorowała na raka i trafiła do szpitala onkologicznego. Zmarła w 1992 roku. Pracowałem w ELPO na Ochocie w Warszawie. Zarabiałem tyle samo, co ludzie dwadzieścia lat starsi ode mnie. Za komuny wszyscy zarabiali mniej więcej tyle samo. Płacono mi w przeliczeniu 20 dolarów. Któregoś dnia dostałem wezwanie do wojska. Miałem się zgłosić w jednostce rakietowej w Legnicy, aby przez 3 lata w stalowym mundurze obsługiwać rakiety. Wcale mi się to nie podobało. Jako jedyny żywiciel rodziny dostałem odroczenie na rok. Powiedziano mi, że kiedy siostra ukończy liceum medyczne, ona przejmie obowiązek utrzymania rodziny, a ja będę musiał pójść do wojska. Miałem więc kłopot. Tam trzeba było pracować razem z Rosjanami w podziemnych schronach i silosach. Wszystko okrywano wielką tajemnicą, chyba dlatego, aby nikt nie wiedział, jakim złomem są te rakiety. Gdyby dopuszczono mnie do tych sekretów przez kilka lat nie mógłbym wyjechać na Zachód, a ja myślałem o wyjeździe. Moją ciekawość świata rozbudziła dziewczyna, Amerykanka, która przyjeżdżała z rodzicami do Polski, poznałem ją jako 14-latek.

Wiele opowiadała mi o tym, jak wygląda życie w innych krajach. Dzięki krótkofalarstwu miałem liczne kontakty zagraniczne. Kiedy dostałem to odroczenie i nieuchronnie groziło mi, że za rok wezwą mnie do wojska, jak wielu, postanowiłem pójść do psychiatry. W domu przewertowałem podręczniki dla pielęgniarek z opisami psychopatii i schizofrenii. Do psychiatry przychodziłem na wizyty regularnie, aby mieć grubą kartotekę. Lekarz wysłał mnie do szpitala w Tworkach na badanie EEG, podczas którego podłączają pacjentowi elektrody do głowy. Położyli mnie i zainstalowali sprzęt.

Kiedy pielęgniarka na chwilę wyszła, wyciągnąłem szpilkę i zacząłem nakłuwać cale ciało, żeby wywołać impulsy. Wtedy wszystkie liczniki zaczęły ostro pracować. Byłem elektronikiem, znałem zasady działania tych urządzeń. Stanąłem przed komisją wojskową po raz drugi. Za stołem siedziała doktor, która przyjmowała mnie podczas porodu. Podałem jej dowód osobisty z karteczką od psychiatry. Kiedy wszedłem na wagę, zacząłem się trząść, żeby sanitariusz nie mógł mnie zważyć. Co się z nim dzieje?!??- krzyknął przewodniczący komisji. Wtedy doktor podeszła do pułkownika, najważniejszego w komisji i powiedziała: on ma zaświadczenie od psychiatry. Na to pułkownik odwrócił się i powiedział: Temu karabinu nie damy! Byłem w siódmym niebie. Mogłem pomyśleć o studiach. W 1968 roku dostałem się na Politechnikę Warszawską, Wydział Elektroniczny, studia wieczorowe.

Nocami siedziałem przy radiu i łapałem łączność z krótkofalowcami z całego świata. Najbardziej interesowała mnie Szwecja. Słyszałem, że tam jest praca w kopalniach torfu, bo Szwedzi nie chcieli w nich pracować. Pomyślałem: pojadę do takiej kopalni, popracuję łopatą przez miesiąc czy dwa, zarobię trochę pieniędzy i wrócę do Polski. W kraju miałem przecież pracę i studia. No i mój ogród przy domu w Komorowie, gdzie założyłem małą hodowlę herbacianych róż. Takie piękne kwiaty zawsze można było sprzedać za parę złotych. Uprawiałem je mozolnie. Wstawałem wcześnie rano, o piątej, szóstej, aby je pielęgnować, potem jechałem do pracy podmiejską kolejką WKD, a wieczorem na zajęcia na politechnikę. To był taki kołowrotek.

Między innymi z powodu moich róż chciałem zarobić na Zachodzie trochę pieniędzy. Kwiaty miały piaszczystą ziemię, a one takiej nie lubią. Trzeba było je wzmocnić, a nie miałem na to środków. Poprosiłem o paszport i oczywiście przyszła odmowa. Postanowiłem, że łatwo się nie poddam. Miałem koleżankę, której ojciec był wpływowym prawnikiem. Pewnego dnia poszedłem do jej mamy z wizytą. Zapukałem do drzwi, przedstawiłem się mówiąc, że jestem szkolnym kolegą córki i potrzebuję pomocy. Powiedziałem, że bardzo chcę wyjechać do Szwecji, a nie dostałem paszportu i nikt w urzędach nie chce ze mną rozmawiać. Wtedy zasugerowała mi, abym złożył odwołanie. Zrobiłem to, i o dziwo, zostałem wezwany na spotkanie w tej sprawie. Przez dwa miesiące przygotowywałem tekst do wygłoszenia w MSW. Wreszcie poszedłem na rozmowę. Płomiennie tłumaczyłem oficerowi milicji, że chcę zarobić trochę pieniędzy, że jestem dzieckiem wychowującym się bez ojca, że zawsze miałem kłopoty finansowe. Ze łzami w oczach pokazywałem zaproszenie do Szwecji. Po dwóch tygodniach od wizyty w MSW dostałem zawiadomienie, żeby się zgłosić po paszport do komendy milicji w Pruszkowie. To było wielkie szczęście. Poprosiłem w pracy o miesiąc urlopu. Na studiach skończył się właśnie semestr i miałem wakacje. Pożyczyłem pieniądze, odebrałem paszport i dwa dni później ruszyłem w drogę.

Popłynąłem promem ze Szczecina do Ystad. Wchodząc na pokład miałem przepisowe 5 dolarów w portfelu. Z Ystad autostopem pojechałem do Sztokholmu. Odwiedziłem znajomych krótkofalowców. Dzięki nim znalazłem pracę w szklarniach, gdzie hodowano róże. Przez dwa miesiące zaoszczędziłem około 500 dolarów. Dla chłopaka, który miał w Polsce 20 dolarów pensji, to było bardzo dużo. Byłem zadowolony, szykowałem się do powrotu. Nagle stało się coś niesamowitego. Pewnego ranka wstałem wijąc się z bólu. Półprzytomny trafiłem do szpitala w Sztokholmie, gdzie przez cały dzień robiono mi badania. Mój angielski był wtedy bardzo słaby i gdy mówiono "kamień w nerce" z początku myślałem, że chodzi o wyrostek. Krzyczałem do lekarzy, żeby mi go wycięli. Dostałem zastrzyk rozkurczowy, kamień wyszedł i ból ustąpił. Nie byłem ubezpieczony, więc za ten jeden dzień w szpitalu Szwedzi zażądali ode mnie 500 dolarów. Miałem dylemat: zapłacić czy szybko wracać do Polski? Zapłaciłem. Swoje rachunki trzeba regulować.

Pewnego wieczoru usiadłem na skałkach nad sztokholmskim jeziorem i myślę: co tu dalej robić? Zostałem bez pieniędzy, a jeśli wrócę do Polski, to drugi raz nie będzie tak łatwo wyjechać. Postanowiłem, że zostanę w Szwecji. Niestety, pod koniec sierpnia zwolniono mnie z pracy. Prawo pozwalało tylko na sezonowe zatrudnianie turystów, a mój farmer przestrzegał przepisów. Tracąc prace, straciłem mieszkanie. Nie miałem pieniędzy i zaczęła się głodówka. Były dni, kiedy żywiłem się surową brukwią. Znajomy z baru dawał mi czasami talerz kartofli, kiedy właścicielka tego nie widziała. Na czarną godzinę suszyłem chleb. Na szczęście znalazłem zajęcie w swoim zawodzie, jako elektronik. Pewien Amerykanin rosyjskiego pochodzenia produkował dla wywiadu USA laleczki szpiegowskie. W te zabawki był wbudowany mikrofon z nadajnikiem. Taką laleczkę dawało się komuś w prezencie i potem można było podsłuchiwać rozmowy z samochodu stojącego przed domem delikwenta. Przywoziłem części do domu i składałem je dniem i nocą. Jednocześnie rozsyłałem do różnych firm zapytania o pracę i w końcu dostałem ofertę od Philipsa. Chcieli mnie zatrudnić jako elektronika pod warunkiem, że dostanę zezwolenie na stały pobyt w Szwecji. Zawiozłem pismo od Philipsa na komendę policji. Rozmawiał ze mną komendant do spraw imigracyjnych. Pytał, co chcę robić w Szwecji. Odpowiedziałem, że chcę być elektronikiem. A on na to: mamy własnych elektroników, a was imigrantów potrzebujemy do mycia talerzy. Zrobiło to na mnie wielkie wrażenie. Pojechałem metrem prosto do ambasady kanadyjskiej. Wtedy można było ze Szwecji wyemigrować do Rodezji, Australii lub do Kanady. Wybrałem Kanadę. Po trzech miesiącach załatwiania formalności dostałem od ambasady kanadyjskiej 316 dolarów pożyczki na bilet w jedną stronę. Wiedziałem już, że szybko do Polski nie wrócę. Miałem 21 lat, dziewczynę, w której się zakochałem i 30 dolarów w kieszeni. Dziewczyna miała na imię Pulmu, była Finką. Poznałem ją, gdy pracowałem w szklarni. Mieszkała niedaleko. Była ode mnie starsza o 6 lat, szczera, spokojna. Dawała mi poczucie ciepła rodzinnego i bezpieczeństwa. Tego na emigracji brakuje najbardziej. No i świetnie gotowała. Ściągnąłem ją po 3 miesiącach do Kanady i tam wzięliśmy ślub. Teraz mieszka w Toronto, kilka ulic od mojego domu. Czasami przychodzi do mnie na kolację.

Na lotnisku w Toronto zaopiekowali się mną zupełnie obcy ludzie. Gdy usłyszeli, że nie mam gdzie spać, zabrali mnie do swojego mieszkania. Następnego dnia od szóstej rano zacząłem „biegać” po mieście w poszukiwaniu pracy. Odwiedzałem firmę po firmie. Wszędzie trzeba było złożyć podanie i czekać. A ja potrzebowałem pracy od zaraz. Dwanaście godzin później miałem ją: w centrum miasta, w sklepie, gdzie sprzedawano wieże stereo, a na zapleczu, w małym warsztacie, produkowano głośniki i naprawiano sprzęt. Właściciel zatrudnił mnie po półgodzinnej rozmowie prowadzonej po angielsku. Na koniec odezwał się po polsku: masz pracę! Okazało się, że był Żydem polskiego pochodzenia. Wynająłem najtańszy pokój, w suterenie, ciemny i wilgotny. Warunki miałem tak złe, że nawet nie chcę o tym pamiętać.

Wkrótce dotarła do mnie Pulmu i zamieszkaliśmy razem. Zapisałem się w Toronto na politechnikę, na wieczorowe kursy elektroniczne. Uczęszczałem na nie przez trzy lata. Chciałem poprawić znajomość angielskiego i równocześnie przyswoić sobie nowoczesną elektronikę. W pierwszej pracy wytrwałem miesiąc. Potem znalazłem lepsze zajęcie, w angielskiej firmie TR Services Ltd. Dostała kontrakt na naprawę urządzeń nagłaśniających w szkołach i szukała specjalistów do tej pracy. Dali mi służbowy samochód, narzędzia, lampy radiowe do naprawy wzmacniaczy i wysłali w teren. Mimo że byłem dopiero miesiąc w Kanadzie, jeździłem i naprawiałem sprzęt we wszystkich szkołach w Toronto. Tak pracowałem przez rok. Miałem dość dużą pensję, około 15 tysięcy dolarów rocznie. Czułem, że wreszcie „złapałem wiatr w żagle”. Wziąłem ślub cywilny z Pulmu. Na skromnym przyjęciu w ratuszu w Toronto były tylko dwie osoby. Dostałem urlop i pojechałem z żoną w podróż poślubną nad Niagarę. Z dnia na dzień, z miesiąca na miesiąc, coraz lepiej nam się powodziło.

Wyprowadziliśmy się z sutereny. Żona zaczęła pracować i sporo zarabiać. Miała dobry zawód, była projektantką mody damskiej, głównie odzieży sportowej. W Finlandii pracowała w wielkich firmach odzieżowych, a takich specjalistów w Toronto brakowało. Kupiliśmy na kredyt dom. To było już inne życie. Zacząłem interesować się komputerami, widziałem w nich przyszłość. Zmieniłem pracę. Przeszedłem do tutejszego Philipsa, a potem do Hewlett-Packarda. Wysłali mnie na szkolenia do kilku fabryk w USA, w Kolorado i Kalifornii. Naprawiałem zaawansowaną technologicznie aparaturę pomiarową sprzężoną z komputerami. Potem awansowałem do działu handlowego. Tam pracowałem już nie tylko za pensję, ale miałem też procent od sprzedaży. Niestety obszar pracy z klientami, jaki mi przydzielono, był mały, a w dodatku zamiast jeździć w teren musiałem siedzieć przy biurku. Zwolniłem się i przeszedłem do mniejszej firmy kanadyjskiej, która też sprzedawała przyrządy pomiarowe. Tam doszedłem do wniosku, że jeśli otworzę własny interes i sprzedam choćby jedną trzecią tego, co sprzedawałem na cudzy rachunek, to zarobię wystarczająco dużo.

Gdy w 1975 roku. otworzyłem własną firmę, miałem tylko dwa tysiące dolarów oszczędności. Dałem ogłoszenia w gazetach, że szukam wspólnika. Wszyscy chcieli 51 procent udziałów, tylko jeden powiedział 50. Ale pieniędzy nie dał, tylko podżyrował mi pożyczkę. Po roku go spłaciłem. Pierwsze trzy lata były ciężkie. To żona kładła chleb na stole, bo ja nie przynosiłem do domu żadnych pieniędzy. Wszystko przeznaczałem na rozwój firmy. Trudno było zdobyć zaufanie na rynku. Po jakimś czasie zamówienia posypały się lawinowo. Po pojawieniu się pierwszych dwunastobitowych komputerów, od razu zacząłem je sprzedawać w Kanadzie, jako dystrybutor. Budowałem z nich systemy. Z czasem zaczęliśmy w firmie produkować własne komputery. Było wielkie zapotrzebowanie na naszą ofertę. Wtedy w Kanadzie działało niewiele przedsiębiorstw komputerowych. Koncern IBM przyjmował zamówienia od rządu i wojska. Jego interes był wielki, korporacyjny, międzynarodowy. Poza tym gigantem funkcjonowały tylko trzy firmy minikomputerowe: Digital Equipment, Data General i moja: Transduction. W tym czasie nie było jeszcze komputerów osobistych, a my oferowaliśmy pierwsze małe komputery, które składaliśmy z części sprowadzanych z amerykańskiej firmy w Minneapolis. Od niej dostałem też prawo do dystrybucji w Kanadzie pamięci komputerowych. Miałem mnóstwo klientów, którzy używali wtedy minikomputerów np. do księgowości. Z całej Kanady słyszałem glosy: proszę dostarczyć pamięć, więcej pamięci. Objeździłem z pracownikami Kanadę od Atlantyku po Pacyfik. Wyjeżdżałem na 24 godziny, pracowałem całą noc. Po zainstalowaniu pamięci testowałem system, a rano już byłem z powrotem w Toronto. A po dwóch dniach znowu wyjeżdżałem. Za każdym razem można było zarobić 10 tysięcy dolarów, to się opłacało. Około roku 1980 moja firma osiągała już zysk brutto na poziomie 2,5-3 milionów dolarów. To był sukces dla człowieka, który miał 32 lata i przyjechał jako imigrant z 30 dolarami w kieszeni. Można było zwariować. Latałem samolotami do dostawców w Kalifornii i zapraszałem ich do najlepszych restauracji. Kupiłem nowy dom za gotówkę i ładnie go umeblowałem. Pozbyłem się wszystkich długów i hipotek bankowych. Jeździłem kabrioletem, mercedesem za 50 tysięcy dolarów. Stałem się wolnym człowiekiem.

Firma rozwijała się, przyjmowałem coraz więcej pracowników. Ale po pewnym czasie przestało mnie to wszystko cieszyć. Byłem dziesiąty rok w Kanadzie, pięć lat prowadziłem własny interes i przez ten czas nie miałem ani jednego dnia wakacji. Czułem ogromne zmęczenie. W styczniu 1979 roku zmarł mój ojciec. Po raz pierwszy od 10 lat pojechałem do kraju. Drżałem przed tą podróżą. Śniło mi się, że zostanę w Polsce zatrzymany na granicy i już nie wrócę do Kanady. Bałem się, choć miałem paszport kanadyjski. Wielu emigrantów ma takie sny. Wróciłem jednak do Kanady bez żadnych problemów. Minęły dwa lata i znów zapragnąłem odwiedzić Polskę.

Byłem bogatym człowiekiem, którego znużył sukces. Wszystkim można się znudzić. Pomyślałem: pojadę do Polski na urlop, a może nawet zainwestuję jakieś pieniądze. Złożyłem w konsulacie podanie o wizę. Kilka dni później ogłoszono w Polsce stan wojenny. Poszedłem do konsulatu, a pani w okienku bez słowa oddała mi paszport. Bez wizy. Patrzę w domu na ten paszport i myślę. Do Polski nie mogę jechać, bo tam jest stan wojenny. Kanada mnie męczy, jestem wypalony i znużony. Mam 33 lata, ponad milion dolarów na koncie, mogę robić co zechcę. I wtedy postanowiłem odwiedzić czwórkę peruwiańskich dzieci, którym od jakiegoś czasu pomagałem za pośrednictwem organizacji charytatywnej. Wysyłałem im, wolne od podatku, pieniądze. Pojechałem do Peru. Byłem gościem wspieranych przeze mnie rodzin. Nocowałem u nich. Spędziłem w Peru trzy wspaniałe tygodnie. Przejechałem samotnie jeepem przez Kordyliery. Peru zrobiło na mnie wspaniałe wrażenie. Czułem się tam jak w domu, mimo że nie znałem wtedy języka hiszpańskiego.

Wróciłem do Kanady, coś mnie jednak ciągnęło do Peru. Mniej więcej po roku wróciłem do tego kraju. Wtedy jeszcze nie wiedziałem, że spędzę tu trzy lata z nową żoną, która urodzi mi dwójkę dzieci. Gracielę poznałem dzięki jej bratu. Siedzieliśmy w kawiarni w centrum miasta. W pewnym momencie zerwał się i mówi: idzie moja siostra. Przyprowadził ją do stolika i przedstawił: moja siostra jest amazonką. A ja na to: przecież ma dwie piersi, a amazonki mają jedną. Zaprosiłem ją na kolację. Rozmawialiśmy korzystając ze słownika. Postanowiłem zainwestować w Peru pieniądze. Zamieszkałem w Iquitos, stolicy stanu Loreto. Na początku w tamtejszej stoczni wybudowałem statek, a potem założyłem trzy stacje benzynowe. Położone były przy brzegach Amazonki, na odcinku 1600 km. Paliwo dowoził do nich mój statek. Niestety, ludzie obsługujący stacje okazali się nieuczciwi. Po półtora roku zdecydowałem się ten interes zlikwidować. Zwróciłem uwagę, że w Iquitos można oglądać tylko jeden czarno-biały kanał telewizji rządowej, w dodatku często nadawany z przerwami. Wyczułem nową szansę na rozkręcenie biznesu. Postanowiłem założyć konkurencyjną stację. Pierwszym filmem, jaki pokazałem, był „Generał Patton” w wersji hiszpańskiej i w kolorze! To było w Iquitos wielkie wydarzenie. Potem uruchomiłem telewizję kablową i otworzyłem restaurację. Ale po trzech latach zacząłem czuć coraz większe zmęczenie. W Peru żyłem jak król, miałem 130 pracowników, reprezentacyjną restaurację, wielkie uznanie. Ale trzeba było porzucić to królestwo podejmując inną decyzję.

Już w Peru zainteresowałem się polityką. Wspierałem kilku kandydatów w wyborach do tamtejszego parlamentu. W 1994 roku oferowano mi stanowisko gubernatora Prowincji Loreto, ale odmówiłem ze względu na korupcje.

Po powrocie do Kanady zapisałem się do Partii Libertariańskiej, małego ugrupowania, które jako jedyne ostro walczyło z wysokimi podatkami w Kanadzie i rządem federalnym bezmyślnie trwoniącym pieniądze podatników. I jakież było moje zdziwienie, kiedy po roku członkostwa w tej partii, na ogólnokrajowym kongresie w 1989 roku wybrano mnie jej liderem. W Polsce nastąpiła wtedy zmiana polityczna. Z oddali obserwowałem wybory do Sejmu i Senatu. Widziałem dokładny podział ról. Posłami i senatorami zostawali głównie ludzie, którzy sfotografowali się z Wałęsą. Dla mnie to było nie do zaakceptowania. A najgorsze, że Jaruzelski został prezydentem, a główne resorty pozostały w rękach komuny. To była dla mnie za łatwa ugoda. Choć miałem pieniądze, pozycję, doświadczenie polityczne i bardzo tęskniłem za krajem, postanowiłem nie brać udziału w tym, co się dzieje w Polsce. Ciągle zastanawiała mnie jednak niemrawość zmian w Polsce. Dużo czytałem polskiej prasy. Myślałem, że sytuacja nie jest normalna, że tak nie powinno być. Przypominała mi politykę w Peru, gdzie notorycznie manipulowano elektoratem i wygrywali tylko źli kandydaci. Wtedy postanowiłem napisać książkę pt. „Święte Psy”, która otworzy Rodakom oczy i pomoże im w przejściu od komunizmu do kapitalizmu.

Kiedyś w Limie odwiedziłem ambasadę polską i ambasador poprosił mnie, żebym przyjął Romana Samsela, dziennikarza, który chciał przeprowadzić ze mną wywiad. Zapamiętałem go jako człowieka dowcipnego i biegłego w sztuce pisania. Wiosną 1990 roku skontaktowałem się z nim i zaprosiłem do Kanady. Gdy przyjechał, nie był gotowy do napisania książki. Pojechaliśmy do Peru, żeby lepiej się poznać i zrozumieć. Byliśmy w podróży około 10 dni, nawiązała się między nami lepsza relacja. Po powrocie ochoczo zabraliśmy się do pisania książki.

W księgarni na Nowym Świecie odbyło się małe przyjęcie z szampanem. Pierwszy nakład wyniósł 10 tysięcy egzemplarzy. Miałem na to pieniądze, więc zgodziłem się, żeby tyle wydrukować. Byłem wtedy w kraju około tygodnia. Gdy wróciłem do Kanady okazało się, że książka zrobiła wrażenie. Dostałem wiele telefonów. Ludzie namawiali mnie do udziału w wyborach prezydenckich. Z początku ten pomysł wydawał mi się nierealny. Po trzech tygodniach znowu znalazłem się w kraju, ale nadal wahałem się. Myślałem, że przecież to niemożliwe, żeby osoba, która nie mieszka na stale w Polsce, bez zaplecza politycznego, zebrała 100 tysięcy podpisów niezbędnych do ubiegania się o fotel prezydencki. To się nie uda, pomyślałem. W końcu jednak z ciężkim sercem, na 10 dni przed ostatecznym terminem rejestracji kandydatów, postanowiłem wystartować. Zrozumiałem, że dysponując doświadczeniem politycznym i pieniędzmi byłbym ostatnim tchórzem, gdybym nie podjął wyzwania. Straciłbym szacunek do samego siebie.

„Gazeta Wyborcza” miała wtedy w Warszawie dobre studio graficzne do przygotowywania druku ulotek, programów wyborczych i reklam. Ogłaszali się w niej Wałęsa i Mazowiecki. Zamieszczali formularze do przesyłania podpisów. Ja też chciałem mieć taki druczek. Tam właśnie, w Studio Q „Gazety Wyborczej” opracowałem mój program wyborczy. Zamieściłem też ogłoszenia w „Sztandarze Młodych”. Te anonse poszły w teren. I tak zaczęła się moja akcja zbierania podpisów. Mniej więcej w tym samym czasie telewizja przedstawiła mnie jako kandydata na prezydenta. Przed bankiem NBP przy ulicy Świętokrzyskiej w Warszawie przeprowadzono ze mną krótki wywiad. To ludzi zafrapowało. Zaczęli masowo przysyłać podpisy. W ciągu 9 dni nadeszło 70 tysięcy, a ostatniego dnia przed ostatecznym terminem rejestracji dalsze 70 tysięcy. Dla mnie to był cud. Takiej akcji jeszcze nie widziałem. Coś, co wydawało się niemożliwe, stało się rzeczywistością. To była bardzo spontaniczna akcja.

Mój sztab wyborczy działał tylko formalnie. Każdy kandydat miał swój sztab, więc Tymiński też powinien go mieć. Poprosiłem o pomoc koleżanki, kolegów i znajomych siostry. Działała wtedy w Polsce filia mojej kanadyjskiej firmy. Włączyłem do sztabu jej pracowników. Przyszedł też kolega, z którym chodziłem do szkoły: Andrzej, były wojskowy. Dzisiaj mam wrażenie, że on więcej pracował dla WSI niż dla mnie. Ale wtedy nie mogłem wiedzieć, kto gdzie był i z kim współpracował.

Zbierałem ludzi w marszu, w biegu. Roman Samsel zarekomendował mi kogoś, kto wynajmował lokal w Pałacu Kultury. Później okazało się, że ten człowiek był związany z OPZZ. W połowie wyborów musiałem usunąć ze sztabu ludzi, których on polecił. To było trzęsawisko. Ale oficjalnie chciałem mieć sztab w centrum Warszawy.

Wybrałem Pałac Kultury. Dużo mnie kosztowało, żeby utrzymać pozory istnienia jakiegoś sztabu. Prawdziwy sztab był zawsze w moim domu rodzinnym w Komorowie. Nie mogę powiedzieć, że różni ludzie się do mnie ”przyklejali„. Sam ich szukałem, byłem odpowiedzialny za selekcję. Ale podam przykład. Samsel znalazł dwóch dziennikarzy, żeby stworzyć zaplecze prasowe kampanii. Dawałem im 100 dolarów tygodniowo. Ludzie w czasie kampanii pracują 24 godziny na dobę i trzeba im dobrze zapłacić za prace w pośpiechu. Ci dziennikarze przez dwa, trzy tygodnie nie napisali ani słowa. Usunąłem ich razem z Samselem. Andrzej zaproponował, że zapewni mi kierowcę i paru ludzi do ochrony. Będąc oficjalnym kandydatem na prezydenta miałem trzech ochroniarzy z BOR, nie ufałem im. Andrzej przyprowadził kilku byłych wojskowych i dawnego pułkownika milicji. Później zostałem oskarżony, że zatrudniłem w sztabie ludzi z SB. Oni nie mieli nic do powiedzenia, wykonywali tylko proste czynności. Nie posiadali żadnej możliwości podejmowania decyzji o strategii wyborczej. Kampanię od początku do końca prowadziłem sam.

Największe zaufanie miałem do żony Gracieli, która wspomagała mnie duchowo. Bardzo mi pomagała w czasie całej kampanii. Przyjechała do Polski tydzień po rejestracji mojej kandydatury. Zajmowała się głównie wypłacaniem pieniędzy. Przywiozłem dużą sumę z Kanady. Później chciałem przelać dodatkowe pieniądze, ale zostały zablokowane przez bank PKO. Dostałem je dopiero po wyborach. W związku z tym 200 tysięcy dolarów przywiózł z Kanady znajomy.

Żona nie rozstawała się z szarym neseserem. Jeden z BOR-owców zwrócił na niego uwagę. Wszyscy byli przekonani, że ma w nim pieniądze. Dopiero rok po wyborach wyjawiła mi jak było naprawdę. Ona tylko mówiła, że w neseserku są pieniądze. W rzeczywistości miała po 100 tysięcy dolarów w wysokich butach. Nie wiedziałem o tym. Cały czas trzeba było być bardzo ostrożnym, bo wszystko mogło nas spotkać.

Pod koniec pierwszej tury wyborów byliśmy zaproszeni przez górników z OPZZ do kopalni w Jastrzębiu. Zjechaliśmy 600 metrów pod ziemię, dotarliśmy na przodek, gdzie fedrowano węgiel. Wróciliśmy na górę, odświeżyliśmy się i udaliśmy na umówioną kolację. Zaczęła się od przystawki z kawiorem. Graciela bardzo lubi kawior, więc odstąpiłem jej swoją porcję. W samochodzie, w drodze powrotnej, poczuła się źle. Skuliła się na tylnym siedzeniu, bolał ją brzuch, miała nudności. Rano wezwałem do niej lekarza rejonowego. Zbadał ją, wyraźnie przestraszył się i bez słowa wyszedł. Jeden z członków sztabu zaproponował, żebyśmy zawieźli żonę do szpitala wojskowego w Warszawie. Tam przyjęła nas grupa lekarzy pułkowników z prezydenckiego skrzydła kliniki. Stwierdzono zatrucie i zrobiono żonie płukanie żołądka. Leżała w szpitalu przeszło dziesięć dni, strasznie schudła. Musiałem prowadzić kampanię, więc mogłem do Gracieli przyjeżdżać tylko sporadycznie. Załatwiłem jej do towarzystwa zakonnicę, która mówiła po hiszpańsku. Żona, nie ufając wojskowym, wyrzucała wszystkie pastylki, które jej dawali. Po wyjściu ze szpitala nadal czuła się słabo. Nie mogła już jeździć ze mną po kraju. Ten kawior był chyba przeznaczony dla mnie.

Byliśmy z żoną tak ostrożni, że w pokojach hotelowych czy w dworku w Pęcicach niewiele rozmawialiśmy ze sobą. Baliśmy się podsłuchów. Pisaliśmy do siebie karteczki, które potem paliłem, a popiół wrzucałem do toalety. Do nikogo nie mieliśmy zaufania. Atak mógł nadejść z każdej strony.

Jeden z członków mojego sztabu, były pułkownik LWP, którego usunąłem przed końcem wyborów, powiedział publicznie, że przed każdym wyjściem na wiec zamykałem się w toalecie i przyjmowałem narkotyki. To kłamstwo. Podczas kampanii jeździłem od miasta do miasta mikrobusem. Pomiędzy siedzeniami leżał materac, na którym spałem. Kiedy samochód zatrzymywał się, BOR-owcy za każdym razem chcieli mnie brać pod ręce i zabierać prosto na wiec. Bez przygotowania, bez chwili wytchnienia. Wymyśliłem więc na nich sposób. Mówiłem, że muszę skorzystać z toalety. Po umyciu twarzy wznosiłem ręce do góry i prosiłem Boga o natchnienie. W łazience miałem kilka chwil na pozbieranie myśli, skupienie i ostatnie przygotowanie do wystąpienia. Ot i cała tajemnica. Żadnych narkotyków nigdy nie brałem.

Na początku kampanii, gdy byłem już zarejestrowany jako kandydat na prezydenta, ktoś powiedział mi, że Edward Gierek promuje swoją książkę na przyjęciu w hotelu Holiday Inn w Warszawie. Pojechałem tam z ciekawości, choć kilka osób mi odradzało. Po kilku wystąpieniach było przyjęcie w dużym salonie, gdzie znajdował się bogato zastawiony stół. Stałem w rogu, gdy podszedł do mnie: mężczyzna i zaproponował, że przedstawi mnie panu Gierkowi. Gierek rozmawiał z Jaroszewiczem pośrodku sali. Pochylił się do mnie: Wypije pan ze mną? Zapytał. Czemu nie?- odparłem. Nie wypadało przecież starszemu panu odmówić. Kątem oka widziałem dziennikarzy przepychających się z aparatami i fleszami, żeby uchwycić moment wznoszenia toastu z Gierkiem. Pomyślałem, że nazajutrz te zdjęcia ukażą się w gazetach i będę skompromitowany. Ale następnego dnia nie było ich nigdzie.

Przetrzymano je do odpowiedniego momentu. Ukazały się dopiero podczas drugiej tury wyborów. Miały świadczyć o tym, że jestem przyjacielem Gierka. A ja miałem z nim zaledwie jednominutowe spotkanie. Przy okazji poznałem pana Jaroszewicza. Grzecznie, jako młodszy, wypiłem z nim pięćdziesiątkę wódki. I to wszystko. Żałuję, że nie poznałem Gierka i Jaroszewicza bliżej. To byli ludzie, którzy mogli mi dużo pomóc w rozpoznaniu sytuacji i lepszym poznaniu historii Polski powojennej.

W późniejszych latach próbowałem spotkać się z panem Gierkiem. Przez ludzi z Partii X ze Śląska poprosiłem go o spotkanie. To było po zamordowaniu Jaroszewicza. Gierek kategorycznie odmówił.

Z Jaruzelskim widziałem się raz. Stało się to w ambasadzie rosyjskiej, na bankiecie z okazji rocznicy Rewolucji Październikowej. Przyszło wielu dyplomatów z całego świata. Był ambasador USA, byli reprezentanci krajów zachodniej Europy. Taki bal rosyjski. Jako kandydat na prezydenta uważałem, że powinienem tam być. W połowie przyjęcia podszedł do mnie dziennikarz PAP-u i powiedział, że przedstawi mnie Jaruzelskiemu. Zgodziłem się przez ciekawość. Jaruzelski rozmawiał z kimś, coś mu szeptał do ucha. Dziennikarz odsunął tego człowieka i generał przywitał się ze mną. Tym odsuniętym gościem balu był ambasador Stanów Zjednoczonych. Przerwałem mu rozmowę. Jaruzelski odniósł się do mnie bardzo przyjaźnie. Martwił się, czy mam dobre hasła wyborcze. To była krótka rozmowa, bo nie wypadało rozmawiać dłużej. Chwilę później podeszło do mnie kilku działaczy KPN wypowiadających się, że na pewno przegram wybory. Nie lubię scysji, więc dołączyłem do rosyjskich generałów, którzy pili wódkę. KPN-owcy tam za mną nie poszli, bo się bali. Wyszedłem dość wcześnie.

Następnego dnia prasa przypuściła na mnie atak, że z Rosjanami byłem na przyjęciu. W audycji wyborczej powiedziałem: Tak, byłem, z Rosjanami trzeba handlować, potrzebują naszych kartofli i masła. Ludzie przyznali mi rację.

Potem wysłałem list do Jaruzelskiego, że jeśli wygram wybory mam nadzieję na jego pomoc. Generał mógł wiele pomóc nowemu prezydentowi. Nigdy nie odpowiedział na mój list. Był natomiast taki moment, w którym ludzie Jaruzelskiego oferowali mi pieniądze. Podczas pierwszej tury wyborów Roman Samsel poprosił, żebym spotkał się z nim na osobności w dworku w Pęcicach. Zawsze miałem przy sobie BOR-owców, którzy notorycznie mnie podsłuchiwali. Ale jakoś udało mi się tym razem odsunąć ich na dziesięć kroków. Stanąłem z Samselem pod drzewem. Ze strachu cały się trząsł. „Zadzwonił do mnie sekretarz Jaruzelskiego”- wyszeptał. Ów sekretarz powiedział Samselowi, że generał ma pieniądze w Kancelarii Prezydenta i będzie bardzo wdzięczny, jeżeli w kampanii wypowiem się dobrze o stanie wojennym. Skwitowałem: „Stara zasada Rzymian, jak dają pieniądze to bierz.” Tylko ja ich nie chcę. I tak go zostawiłem pod tym drzewem.

Miałem też inną przygodę z Jaruzelskim, a właściwie z jego łóżkiem. Pod koniec kampanii wybrałem się na wiec wyborczy do Zakopanego. Wyruszyłem z ekipą z Krakowa późno. Wcześniej prosiłem ludzi z mojego lokalnego komitetu wyborczego o rezerwację pokoju dla żony i dla mnie.

Jedziemy nocą pod wskazany adres w Kościelisku. Zatrzymujemy się w jakimś ośrodku. Stały tam góralskie chaty. Salutuje mi pułkownik i prowadzi na drugie piętro drewnianego domku. Po chwili słyszę: proszę bardzo, oto pokój i łóżko generała Jaruzelskiego. Coś podobnego - pomyślałem. Kiedy Michnik, który cały czas fałszywie mnie oskarża dowie się o tym, będę skończony. To prowokacja.

Zapadła noc, żona była bardzo zmęczona. Co robić?

Zostaliśmy w tym pokoju. Łóżko było ogromne. Żona zasnęła, a ja nie położyłem się. Zapaliłem lampę na stryszku, rozłożyłem papiery i pracowałem nad kolejnym wystąpieniem.

W 1991 roku ludzie masowo zwracali się do mnie, żebym założył opozycyjną partię, która będzie kontynuacją pracy w wyborach prezydenckich. Niechętnie podchodziłem do tego pomysłu, ale w końcu zgodziłem się. Sam wymyśliłem jej nazwę. Byłem wtedy pod wrażeniem amerykańskiego filmu „Malcolm X” o murzyńskim działaczu. Jego walka o uznanie społeczne dla grup murzyńskich w USA była bardzo podobna do ruchu, który zarysował się wtedy w Polsce wokół mojej osoby. Ludzie przyjeżdżający do mnie z całego kraju mieli ten sam problem co Murzyni: brakowało im pieniędzy. Postanowiłem nazwać swoje ugrupowanie Partią X.

Na kongresie założycielskim tłumaczyłem 300 delegatom, że X to niewiadoma, którą wypełnimy. Na rozruch partii przeznaczyłem około 30 tysięcy dolarów. To nie były duże pieniądze. W partii było osiem tysięcy członków, którzy opłacali składki. Dzięki temu mogła ona istnieć.

Program był bardzo podobny do programu mojej prezydentury. Głównie chodziło nam o walkę z bezrobociem. Reszta praktycznie się nie liczyła. Więc była to właściwie partia ludzi pracy. Czy otrzymywaliśmy pieniądze od służb specjalnych? Nigdy! Wręcz przeciwnie, stale mieliśmy kłopoty ze służbami.

Przed elekcją do Sejmu w 1991 roku zostaliśmy oskarżeni o fałszowanie podpisów na listach wyborczych i brutalnie odtrąceni od wyborów. Było to typowe działanie służb specjalnych Dobrych podpisów poparcia mieliśmy aż nadto. Państwowa Komisja Wyborcza stwierdziła co innego, nie było formalnego oskarżenia, ani przedstawienia nam dowodów fałszerstwa. Składaliśmy odwołania, ale nic to nie dało. Różne siły w Polsce dążyły do wyeliminowania Partii X z wyborów. W rezultacie mogliśmy wystawić kandydatów tylko w czterech okręgach i zdobyliśmy zaledwie trzy mandaty poselskie. To był bardzo poważny cios w momencie, kiedy Partia X miała wielką szansę wprowadzenia dużej liczby swoich członków do Sejmu.

W 1992 roku spotkałem się z Andrzejem Lepperem. Ludzie z Partii X informowali mnie, że Samoobrona ma program bardzo podobny do naszego. Zaintrygowało mnie to, nie wiedziałem skąd wziął się Lepper i co to za człowiek. Partia X zawsze szukała koalicjanta. Pod presją członków partii zgodziłem się na spotkanie z Lepperem. Umówiliśmy się na obiad w warszawskim Domu Dziennikarza przy ulicy Foksal. Przyszedł z obstawą. Od pierwszego momentu zrobił na mnie niedobre wrażenie. Rozstaliśmy się z niczym po półgodzinnej rozmowie. W 1993 roku znowu były wybory do Sejmu. Przyjechałem wtedy do Polski na dłużej.

Uruchomiłem w Warszawie biznes internetowy: pierwszy w kraju serwer, dzięki któremu każdy mógł, za opłatą, podłączyć się do światowego Internetu. Miałem biuro w warszawskim hotelu Marriott, mieszkałem w Komorowie, dzieci chodziły do szkoły podstawowej. Wziąłem udział w kampanii wyborczej, ale Partia X nie przekroczyła pięcioprocentowego progu wyborczego i nie weszła do Sejmu. Wróciłem do Kanady w 1994 roku, pomimo że Leszek Miller oraz Aleksander Kwaśniewski dwa razy zapraszali mnie do współpracy. Kategorycznie im odmówiłem bo wolę samotność niż nieodpowiednie towarzystwo.

Nie zerwałem jednak kontaktów z krajem. Zostawiłem Partię X, która miała zebrać 100 tysięcy podpisów pod moją kandydaturą na prezydenta. Postanowiłem jeszcze raz wystartować w wyborach głowy państwa. Ale gdy w 1995 roku przyjechałem do Polski, zobaczyłem, że Partia X nic nie zrobiła i nie rozwinęła się. Wtedy w jednej z warszawskich restauracji ponownie spotkałem się z Lepperem. Chciałem dowiedzieć się czy Samoobrona nie zawarłaby z nami jakiegoś porozumienia i czy pomoże zebrać dla mnie podpisy. Dyrekcja Partii X zobowiązała mnie, pod naciskiem przedstawicieli Partii z całej Polski, aby do takiego spotkania doszło. Zjedliśmy kolację, ale znów nie było o czym rozmawiać. Zrozumiałem, że Lepper został stworzony, żeby przejąć mój elektorat. Kiedy mnie media wyciszały, jego nagłaśniano. Członkowie mojej partii stale nagabywali mnie, żebyśmy połączyli się z Samoobroną, bo mamy podobne programy. Nie mogłem na to się zgodzić. Samoobrona nigdy nie miała własnego programu tylko wszystko kopiowała od nas.

Czy Lepper jest nowym Tymińskim? Nie widzę między nami żadnego podobieństwa. Jesteśmy sobie zupełnie obcy. Nigdy nie byłem w PZPR, ani nie otrzymywałem pieniędzy na szkolenie rolników. Całe moje dorosłe życie spędziłem w Kanadzie oraz USA gdzie się nauczyłem jak działać w normalnej gospodarce wolnorynkowej.

Po tym, jak w 1995 roku Partia X nie zdołała zebrać 100 tysięcy podpisów pod moją kandydaturą na prezydenta, wróciłem do Kanady. Szefem partii został Józef Kossecki. Ja pozostałem jej przywódcą honorowym. Na jednym z zebrań okręgowych Partii X działacze postanowili zmienić jej nazwę na Partię X Polskich Patriotów. Gdybym tam był, stanowczo bym się temu przeciwstawił. Zawsze uważałem, że nazwa partii musi być krótka. Partia X, mimo że podupadła, miała swoją renomę na rynku politycznym. Poza tym dlaczego miałbym chodzić z tabliczką: jestem polskim patriotą? To jest oczywiste. Wiadomo przecież, że każda partia powinna być patriotyczna. Ale Kossecki uległ presji i stało się. Wkrótce Partia X została wykreślona przez Sąd z rejestru partii politycznych pod pozorem niespełnienia obowiązku wynikającego z art. 60 ustawy o partiach politycznych. Nie było to prawdą, a postanowienie o wykreśleniu nie miało nawet żadnego uzasadnienia. Z tego powodu Partia X nie miała nawet możliwości rozsądnego napisania Apelacji, ponieważ nie miała się do czego odnieść, postawić zarzuty, etc. Sąd Apelacyjny, mimo że przyznał rację Partii, że postanowienie nie zostało w żaden sposób uzasadnione, a wskazana podstawa wykreślenia w ogóle była wzięta z księżyca, to utrzymał wykreślenie w mocy uzupełniając bezprawne postanowienie Sądu I-szej instancji o podstawę i przyczynę wykreślenia. Mimo że były to zarzuty nieprawdziwe, to Partia już nie mogła się odwołać od tego orzeczenia, bo to przecież zrobił Sąd odwoławczy, Apelacyjny. Partia dopiero przed tym Sądem poznała podstawę i argumenty wykreślenia, ale zaskarżyć nieprawdziwych zarzutów już nie mogła. W tym stanie oczywistym jest, że Partię X Sąd wykreślił z rejestru i nie dał nawet możliwości skutecznego wykazania bez podstawowości tego wykreślenia w postępowaniu odwoławczym. Tak była zastawiona na nas pułapka.

Złożyliśmy w tej sprawie Skargę do Trybunału Praw Człowieka w Strasburgu, która leży tam do dzisiejszego dnia.

Przez wiele lat służby specjalne: polskie, kanadyjskie i amerykańskie usiłowały zwerbować mnie na agenta. Nigdy nie podjąłem współpracy i niczego nie podpisywałem. To wszystko prawdopodobnie jest gdzieś zapisane w tajnych teczkach. W czasie mojej kampanii prezydenckiej, domagałem się ich ujawnienia. Nie było żadnej reakcji.

Werbowano mnie kilkakrotnie. W 1969 roku, gdy starałem się o paszport na wyjazd do Szwecji, oficer w MSW popatrzył na moje zaproszenie i rzucił: dostanie pan paszport, ale jak pan wróci, musi nam pan wszystko opowiedzieć. To ja na to: dobrze! Ale nic nie podpisywałem i nie miałem najmniejszego zamiaru na kogokolwiek donosić. W Szwecji usiłowali zwerbować mnie Amerykanie. To stało się wtedy, gdy straciłem pracę i głodowałem. W tym samym czasie był w Sztokholmie mój znajomy z Komorowa Janusz. Mieszkał przy parafii katolickiej. Polacy spali tam na wojskowych pryczach i dostawali, jako azylanci polityczni, po 50 dolarów dziennie od rządu szwedzkiego. Namówili mnie, żebym poszedł na rozmowę do organizacji zajmującej się uchodźcami. I co się okazało? To była amerykańska komórka szpiegowska. Byłem zaskoczony, że trzeba iść do Amerykanów, żeby dostać azyl w Szwecji. Chcieli, żebym opowiedział im wszystko, co wiem o obiektach wojskowych i obronności Polski. Powiedziałem: szpiegiem nie byłem i nigdy nie będę! Trzasnąłem drzwiami i nie miałem tych 50 dolarów.

W 1978 roku do biura mojej firmy w Toronto przyszedł pan z polskiego konsulatu. Przyniósł butelkę wódki. Był przedstawicielem działu zajmującego się promocją polskich towarów. Czy nie chciałby pan z nami współpracować- zapytał. Nie- uciąłem krótko. Po miesiącu przyszedł jeszcze raz. Umówił się jako klient poprzez sekretarkę firmy. Tym razem powiedział, że interesują go komputery używane przez wojsko. Odczytałem to jako ofertę współpracy z wywiadem wojskowym. Pożegnałem go.

Potem pojawili się u mnie Kanadyjczycy. Najwyraźniej obserwowali tego człowieka z konsulatu PRL. Interesowało ich, czego ode mnie chciał. Zaproponowali mi pracę na dwie strony. Odpowiedziałem, że nie jestem szpiegiem i nie mam zamiaru nim zostać.

Ostatni werbunek miał miejsce w 1986 roku. Przyjechałem wtedy do Polski odwiedzić rodzinę. Któregoś dnia, wcześnie rano, zadzwonił telefon. Podniosłem słuchawkę i usłyszałem: Jesteśmy z MSW, chcemy się z panem zobaczyć. Zgodziłem się na spotkanie w jednym z warszawskich hoteli. Bałem się, że jeśli odmówię, to nie wyjadę z kraju. Do hotelu przyszło dwóch młodych mężczyzn w garniturach. Podczas godzinnego obiadu namawiali mnie, żebym porozmawiał z ich szefami w MSW. Nie zgodziłem się. Odwieźli mnie do domu. W samochodzie prawie godzinę nagabywali mnie, żebym im tylko podpisał, że się z nimi widziałem. Ale niczego nie podpisałem.

Te wielokrotne próby werbunku odbierałem jako komplement. Bo służby specjalne, zanim złożą ofertę jakiejś osobie, obserwują ją, oceniają zdolności, wykształcenie, inteligencję. Ale ja umiem powiedzieć nie. Osoby, które próbowały mnie werbować, nigdy mi nie groziły, ani niczego nie obiecywały. Były tylko prośby, żeby zobaczyć się z ich szefami. Może na wyższym szczeblu werbunku coś oferują, ale ja nie byłem tym zainteresowany.

Podczas kampanii prezydenckiej oskarżano mnie o współpracę z KGB, SB, a nawet z Kaddafim. Ponoć latałem często do Trypolisu, co skwapliwie potwierdzała redaktor Ewa Milewicz z „Gazety Wyborczej”. Potem ówczesny szef MSW, Krzysztof Kozłowski z Unii Wolności, który dzisiaj jest redaktorem naczelnym „Tygodnika Powszechnego”, tłumaczył, że zaszła nieszczęśliwa pomyłka, bo w komputerze MSW z danymi o przelotach Trypolis jest zaraz przy Toronto. Przez te kłamstwa i prowokacje do dziś niektórzy sądzą, że byłem jakimś agentem.

Dam milion złotych każdemu, kto to udowodni.

Od kilku lat pisuję miesięczne felietony dla kilkunastu polonijnych publikacji. Tam jest wszystko co mam do powiedzenia na temat Polski.


STRONA GŁÓWNA
 
BIOGRAFIA
FELIETONY
KONTAKT
PROGRAM
PRZYŁĄCZ SIĘ
LISTY OD WAS
MULTIMEDIA
LINKI
KOMENTARZE
KSIĘGA GOŚCI
 
DODAJ DO ULUBIONYCH