Stanisław Tymiński o sobie:
Kiedyś ludzie rozpoznawali mnie na
ulicy. Niektórzy nawet mieli w oczach łzy
wzruszenia na mój widok. Przez lata człowiek się
zmienia i dzięki temu zyskałem więcej prywatności.
W Toronto bywam na przyjęciach i spotkaniach
biznesowych, które organizują Polacy. Często
zdarza się, że rozpoznają mnie tylko po głosie. Tu
nikt nie patrzy na mnie jak na wariata. Tylko moi
przeciwnicy usiłowali zrobić ze mnie szaleńca,
narkomana, hipnotyzera.
Podczas kampanii prezydenckiej w 1990 roku ktoś
ze sztabu Lecha Wałęsy wymyślił chwyt
psychologiczny i na czarnym ekranie wykadrowano
moje oczy. W ten sposób z każdego można zrobić
hipnotyzera. A ja w swoim życiu nigdy nikogo nie
zahipnotyzowałem. Nawet nie wiem, jak to się robi.
Kiedyś starałem się rzucić palenie i poszedłem do
takiego pana, który machał wahadełkiem. Nic mi to
nie pomogło i tyle wiem o hipnozie. A co do
rzekomego szaleństwa mogę powiedzieć, że pamiętam
numery i hasła wszystkich swoich kont bankowych i
inwestycyjnych. Nigdzie ich nie zapisałem. Czasem
martwię się, że po wypiciu jakiegoś trunku mogę
coś zapomnieć. Ale jeszcze mi się to nie zdarzyło.
Nie jestem uważany za wariata w mojej rodzinie,
firmie, środowisku. Wręcz przeciwnie, cieszę się
uznaniem. Opinia szaleńca, jaką mi w Polsce
wyrabiano nie przeszkadza mi w życiu osobistym,
ani w pracy zawodowej.
W 1990 roku wziąłem udział w czymś wzniosłym i
godnym. Jestem wdzięczny wyborcom, którzy wtedy na
mnie głosowali, za akceptację i zaufanie. To
największa nagroda jaką w życiu otrzymałem.
Próbowałem wziąć udział w wyborach
prezydenckich w 1995 roku. Przyjechałem do Polski,
ale ludzie nie byli wtedy gotowi do walki. Partia
X, którą pomogłem założyć zawiodła, nie zdołała
zebrać wystarczającej liczby podpisów. To fiasko
wiele mnie nauczyło. Zrobiono ze mnie kościotrupa,
który został pogrzebany, aby już nikogo nie
straszył. I ten kościotrup ma w 2005 roku pokazać
się w Polsce? Nie wiem. Jedyną możliwością
sprawdzenia, czy mam jeszcze poparcie jest
zebranie 100 tysięcy podpisów pod moją
kandydaturą. Jeśli jakaś grupa obywatelska to
zrobi, rzucę wszystko w Kanadzie i rozpocznę
kampanię. Kto miałby zebrać te podpisy? Nie wiem.
To nie ode mnie zależy. Pozostaje też kwestia
pieniędzy na kampanię.
Tegoroczne wybory prezydenckie w Polsce będą
dziesięć razy droższe od tych sprzed 15 lat.
Gdybym wystartował, moja kampania musiałaby
kosztować około trzech i pół miliona dolarów. Mam
oszczędności, inwestycje giełdowe. Ale to wszystko
nie jest wystarczające, aby samemu opłacić kolejną
kampanię. Ile mogę na to przeznaczyć? Około
miliona dolarów. Resztę kosztów kampanii powinni
opłacić wyborcy, którzy chcą mieć uczciwego
reprezentanta.
Czy jestem człowiekiem zamożnym? Z pewnością
nie znalazłbym się na liście stu najbogatszych
Polaków. Ale jestem zadowolony z tego, co mam. Nie
wyceniam swojego majątku, bo często jego wartość
się zmienia, zależnie od giełdy, gdzie ulokowałem
większość pieniędzy. Mógłbym już nie pracować i
żyć dostatnio z odłożonych sum. Mój dom w dobrej
dzielnicy Toronto jest wart około miliona dolarów.
Mam też farmę o powierzchni 15 hektarów, położoną
niedaleko miasta, którą mogę spokojnie wycenić na
500 tysięcy dolarów.
Mój główny biznes to firma komputerowa. Od 30
lat prowadzę ją samodzielnie, wciąż pod tą samą
nazwą Transduction. Ta firma każdego roku przynosi
zysk. Produkujemy specjalistyczne komputery
przemysłowe. Jest też zakład mechaniki precyzyjnej
wyposażony w japońskie roboty, który wytwarza
stalowe i aluminiowe obudowy komputerów. Nasz
sprzęt trafia do fabryk, elektrowni i wojska.
Pracujemy głównie dla odbiorców w Kanadzie i
Stanach Zjednoczonych. Mamy też zamówienia z
zachodniej Europy i Izraela. Dużo naszych
komputerów pracuje na amerykańskich lotniskowcach.
Służą do sprawdzania optyki celowników laserowych
samolotów typu F 16 i F 18. To jest nasz stały
kontrakt, zapoczątkowany kilka lat temu. Mamy też
komputery na atomowych łodziach podwodnych Stanów
Zjednoczonych. Obsługują urządzenia ultrasoniczne,
dające okrętom „wzrok” pod wodą. W samolotach
wczesnego ostrzegania AWACS nasze przyrządy
odczytują nadawane w powietrze sygnały. Oferujemy
sprzęt odporny na temperatury, wilgotność i
wibracje. Od 10 do 15 procent naszych dostaw
przeznaczamy na potrzeby wojska. Otrzymaliśmy
zgodę na prowadzenie tzw. produkcji specjalnej.
Jak to możliwe, że posiadając małą firmę
zdobywam rządowe kontrakty? Zawsze jesteśmy w
czołówce technologicznej. Transduction to
przedsiębiorstwo nie nowe, ale innowacyjne.
Przez Internet utrzymujemy stały kontakt z
klientami, ogłaszamy się w branżowej prasie.
Zatrudniam tylko 15 dobrze opłacanych
specjalistów. Więcej pracowników nie potrzebuję,
bo nasza produkcja jest niemal całkowicie
zautomatyzowana. Gdy podpisuję większy kontrakt,
współpracuję z fabrykami w Chinach.
W Peru mam jeszcze restaurację i wytwórnię
alkoholu, która produkuje rum, wódkę i whisky. To
taka regionalna, domowa produkcja, 5 tysięcy
butelek rocznie.
Co miałem w czarnej teczce podczas wyborów w
1990 roku? Oczywiście, że były w niej pewne
materiały. Prawdziwe i te podrobione, ze stemplami
z ziemniaka.
W czasie wyborów ludzie przysyłali mi
dziesiątki tysięcy listów. Po wyborach wszystkie
je spaliłem, żeby nie dostały się w niepowołane
ręce. Wszystkie listy starałem się przeczytać.
Wśród nich było bardzo dużo listów anonimowych.
Nie traktowałem ich poważnie. Na niektóre musiałem
jednak zwrócić uwagę. Kilka zdecydowanie
wskazywało, że Wałęsa współpracował z komuną i
miał pseudonim „Bolek”. W tym samym czasie
dostawałem wiele sfałszowanych dokumentów. Były
wśród nich „fałszywki” na Wałęsę. Wiedziałem, że
jeśli publicznie przedstawię anonimowe listy,
zostanę skompromitowany. Moi przeciwnicy mieli do
dyspozycji całą prasę i telewizję, a ja nie mogłem
udowodnić tego, co było w tych papierach. Nie
znałem ludzi, którzy je przysyłali. Ale w czasie
telewizyjnej debaty, kiedy Wałęsa mnie atakował i
ubliżał od szpiegów KGB, dałem do zrozumienia
przed kamerami, że mam materiały, które go
kompromitują. Użyłem tej samej broni, której
komuna używała przez wiele lat przeciwko Polakom.
I to wywołało wielkie oburzenie. Telewizja zrobiła
wielkie halo z mojej czarnej teczki. Pokazali ją w
zbliżeniu na całym ekranie: proszę, on ma czarną
teczkę! Niestety, podczas tej debaty nie
zapytałem: „Panie Wałęsa, czy współpracował pan z
SB czy nie?”. Do dzisiaj nie mogę sobie tego
darować. Mogłem to zrobić na oczach milionów
widzów. Zabrakło mi wtedy doświadczenia
politycznego.
Na cztery dni przed ostatecznym głosowaniem
telewizja pokazała film, w którym zostałem
przedstawiony jako brutal maltretujący żonę.
Telewizja dopuściła się najbardziej perfidnej
prowokacji wymierzonej w moje dobre imię.
Opowiem tu dłuższą historię. Kiedy moja żona
Graciela przyjechała z Peru do Kanady zauważyłem,
że czuje się w nowym kraju nieswojo. Zastała tu
inną kulturę, zwyczaje, jedzenie. Znalazłem jej do
towarzystwa Peruwiankę mieszkającą w Toronto.
Zaprosiłem tę kobietę do nas z mężem,
Kanadyjczykiem, nazywali się Fox. Podczas
pierwszej wizyty w pewnym momencie żona podeszła
do mnie i powiedziała, abym wyprosił Foxa, bo
zachowuje się wobec niej nieodpowiednio. Nie
wnikając w szczegóły wyprosiłem go z mego domu. Po
tym incydencie pani Fox nadal przychodziła do
żony. Okazało się, że mąż ją bił. Znęcał się
również nad ich dziećmi. Trochę pomagaliśmy jej
finansowo, bo było nam żal dzieci. Ale po roku
powiedziałem: dosyć tego! Nie chodziło o
pieniądze, które jej dawałem, chciałem, aby żona
uwolniła się od tego towarzystwa. I żona przestała
się z nią kontaktować. A więc Foxowie byli ludźmi
przez nas odtrąconymi. Nie wiem czy Telewizja
Polska odnalazła tę parę, czy może sami się
zgłosili z nadzieją na „podziękowanie”. Fox
nigdzie w tym czasie nie pracował, żył z zapomóg
społecznych. Z powodu uzależnienia od alkoholu nie
miał nawet prawa jazdy. Potem od niani,
Argentynki, która u nas pracowała, dowiedziałem
się, że ktoś oferował jej dwa tysiące dolarów za
nieprzychylną opinię o mnie. Więc prawdopodobnie
tyle samo zaoferowano Foxom. Po wiecu wyborczym w
Wałbrzychu zobaczyliśmy z Gracielą w telewizji
film, w którym nas oczerniali. Pokręciliśmy ze
zdumienia głowami. To były potworne oskarżenia.
Kampania dobiegała końca. Nie miałem już
możliwości obrony. Nie było czasu na zmianę
wcześniej przygotowanych audycji wyborczych.
Dzwoniłem do dyrekcji TVP mówiąc, że zapłacę każdą
sumę, aby bronić swego nazwiska. Wydałem na
kampanię 350 tysięcy dolarów amerykańskich (w 1990
roku nie było potrzeby, żeby wydać więcej).
Chciałem zapłacić telewizji 100 tysięcy dolarów
gotówką za ogłoszenia, takie trzydziestosekundowe
filmiki, w których mógłbym się bronić. Ale nie
chciano wziąć ode mnie pieniędzy. Po wyborach
wytoczyłem proces telewizji. Wygrałem. Telewizja
musiała publicznie mnie przeprosić. Zrobiła to
kilka lat po wyborach. Miałem z tego powodu małą
satysfakcję.
Graciela była moją drugą żoną. Pierwszą była
Finka, Pulmu. Rozeszliśmy się po 11 latach
szczęśliwego małżeństwa. Zdarza się, że w pewnym
momencie kobieta i mężczyzna tracą wspólny język i
ich drogi rozchodzą się. Tak stało się z nami.
Rozstaliśmy się definitywnie, gdy wyjechałem z
Kanady na kilka lat do Peru, gdzie prowadziłem
interesy. Zanim wyjechałem z Kanady nasz związek
przechodził kryzys. Dniami i nocami siedziałem w
firmie, a żonie to nie odpowiadało. Ona miała
swoje obowiązki, a ja swoje. Kiedy zastanawiam się
nad tym małżeństwem, dochodzę do wniosku, że może
rozpadło się przez dobrobyt. Trudne warunki
zbliżają ludzi. Pieniądze dają możliwość wyboru
wolności. Nadal ze sobą rozmawiamy, jesteśmy
przyjaciółmi.
Pulmu jest matką mojego najstarszego syna,
trzydziestoletniego Henryka, zawsze świetnie się
uczył. Ukończył Uniwersytet w Toronto, grafikę
komputerową. Po studiach i kilku latach praktyki w
Kanadzie znalazł pracę w Amsterdamie. Gdy zostałem
w Peru, Henryk miał 7 lat. Odwiedzałem go w czasie
każdego pobytu w Kanadzie. Otworzyłem fundusz
bankowy na jego nazwisko, aby miał finansowe
zabezpieczenie do końca studiów. Regularnie
płaciłem alimenty. Nasza rozłąka była bolesna.
Został przy matce. Każde dziecko potrzebuje ojca.
Kiedy wróciłem do Kanady, on był zajęty, ja byłem
zajęty, ale udawało nam się wyjeżdżać na wspólne
wycieczki. Zwiedziliśmy razem trochę świata.
Robiłem, co mogłem, żeby pomóc Henrykowi i
utrzymać z nim kontakt. Jestem z niego bardzo
dumny. To chłopak inteligentny i wykształcony.
Przy drugim rozwodzie była zupełnie inna
sytuacja. To ja zostałem z dziećmi. Moje
małżeństwo z Gracielą rozpadło się, bo ona zawsze
tęskniła za swoim krajem. Ciągle jeździła do Peru.
Podróżowała też po całym świecie. Była między
innymi w Polsce, Egipcie, Izraelu, RPA, we
Włoszech, Francji i Turcji. Przez ostatnie dwa
lata naszego małżeństwa niemal stale przebywała
poza domem. Jeśli małżonkowie spędzają zbyt wiele
czasu osobno, to oddalają się od siebie. W końcu
zdecydowaliśmy się na rozwód. Mieliśmy krótką
rozmowę. Poprosiła mnie, żebym zajął się dziećmi,
bo jestem dobrym ojcem. Prawnik przygotował
podział majątku. Graciela dostała około miliona
dolarów i wróciła do Peru. Do tej pory tam
mieszka. Od czasu do czasu przyjeżdża do Kanady.
Nawet kupiła w Toronto dom, traktując to jako
dobrą inwestycję.
Graciela urodziła mi trójkę dzieci. W 1983 roku
przyszła na świat Alicja. Stało się to w Peru.
Byłem przy porodzie. W szpitalach peruwiańskich
nie ma leków, więc lekarz na sali porodowej
wypisywał mi recepty i biegałem z nimi po
aptekach. Pod koniec dnia byłem już bardzo
zmęczony. Alicja od urodzenia miała kłopoty ze
zdrowiem. Nie mogła mieszkać w tropiku. Ciągle
kasłała, męczyły ją upały. Dla ochłodzenia
organizmu trzeba było ją kąpać dwadzieścia razy
dziennie. Z tego między innymi powodu piętnaście
miesięcy później pojechaliśmy do Kanady. Miałem
już wtedy drugiego syna, trzymiesięcznego Jerzyka.
Alicja po szkole średniej ukończyła kurs
modelek. To piękna dziewczyna. Jest modelką i
pracuje jako konsultanta w rządowej agendzie dla
bezdomnych. Doradza, gdzie można zatrzymać się na
nocleg, jak uzyskać zasiłek, jak starać się o
mieszkanie. W Kanadzie pomoc socjalna jest
świetnie rozwinięta. Alicja dobrze zarabia. Dwa
lata temu wyprowadziła się do własnego mieszkania
w modnej dzielnicy Toronto. To nowoczesna
dziewczyna, kocha taniec. Jerzyk skończył 20 lat.
Już w średniej szkole rozpoczął kurs kucharski i
miał praktykę w czterogwiazdkowym hotelu Hyatt.
Teraz pracuje tam na cały etat. Zachęcałem go, aby
studiował, ale uznał, że akademicka wiedza go nie
interesuje. Chce gotować, zostać szefem kuchni.
Mieszka ze mną. Jest bardzo zajęty pracą, więc
rzadko widujemy się w domu. Moja najmłodsza córka,
Isis, ma 18 lat. We wrześniu 2004 rozpoczęła
studia na Uniwersytecie w Waterloo, na wydziale
sztuki. Mieszka w swoim mieszkaniu. Jest bardzo
dobrą studentką. Zamierza zająć się zawodowo
animacją filmową i grami komputerowymi. Przez
ostatnie trzy lata nauczyła się płynnie mówić po
japońsku. Była w Japonii dwa razy. Podziwiam ją,
że dała sobie tam radę przez kilka miesięcy.
W roku 2004, wiosna, ożeniłem się po raz
trzeci. Od rozwodu z Gracielą minęły cztery lata.
Miałem biznes, troje dzieci, psa i kota. Brakowało
mi małżonki. Chodziłem na mało znaczące randki,
które nie pociągały za sobą żadnych zobowiązań.
Nie spotkałem nikogo wartościowego.
Postanowiłem zapisać się do internetowego biura
matrymonialnego. Zapłaciłem 10 dolarów i po trzech
tygodniach byłem drugi na liście wśród
najpopularniejszych kandydatów na męża. Miałem do
wyboru pół miliona kobiet, 350 tysięcy pochodziło
z Chin. Ustawiłem precyzyjne parametry selekcji.
Oczekiwałem wyższego wykształcenia, poczucia
humoru i upodobań podobnych do moich. Znalazłem
kilka pań i zacząłem z nimi rozmawiać „w sieci„.
Wśród nich była nauczycielka z Chin, Mulan. Nie
spodziewałem się, że to właśnie ona zostanie moją
żoną. Napisałem: bardzo mi się podobasz, ale
poznając Cię chciałbym być młodszy. Odpisała:
Wcale nie jesteś stary. I tak się zaczęło.
Mulan jest o 20 lat młodsza ode mnie. Na
początku byłem sceptyczny. Powiedziałem jej, żeby
kupiła sobie kamerę internetową. Dzięki temu
mogłem ją widzieć podczas rozmowy, a ona mnie.
Całe godziny spędzaliśmy rozmawiając po angielsku
przez Internet. To trwało kilka miesięcy.
Poprosiłem znajomych z Hongkongu, aby pojechali do
Chin i zabrali Mulan na obiad. Znajomi zaprosili
ją, a potem przysłali zdjęcia i relację ze
spotkania.
Nie mogła do mnie przyjechać, bo nie miała
wizy. W związku z tym ja pojechałem do niej na
gwiazdkę 2003 roku. Mulan była osobą rozwiedzioną.
Od pierwszego spotkania poczuliśmy się jakbyśmy
znali się od lat. Poznałem jej dwunastoletnią
córkę z poprzedniego małżeństwa, Cindy. Wróciłem
do Kanady i oświadczyłem się Mulan przez Internet.
W kwietniu odbył się nasz ślub. Pobraliśmy się
w kościele bezwyznaniowym w obecności około stu
przyjaciół. A potem było huczne wesele. W podróż
poślubną pojechaliśmy w dziewicze lasy północnej
Kanady. Cindy mówi do mnie tatusiu. Cieszę się, że
mam jeszcze jedno bystre dziecko.
Mój ojciec był radiomechanikiem. Mama miała
studiować modę damską we Francji, ale wojna jej
przeszkodziła. Projektowała, pięknie szyła i
haftowała.
Pracowała w „ Sztuce i Modzie” i dla Zespołu
Pieśni i Tańca „Mazowsze”. Rodzice pobrali się w
1948 roku we Wrocławiu. Ojciec urodził się we wsi
Tymianki-Pachoły, położonej w obecnym województwie
mazowieckim. Jako młody chłopak nauczył się
mechaniki radiowej, tak nazywano dawniej
elektronikę. W czasie okupacji spędził prawie
cztery lata w obozach koncentracyjnych w
Oświęcimiu i Gross Rosen. Po wojnie osiadł we
Wrocławiu. Kiedy odłożył odpowiednią sumę
wybudował dom w Komorowie pod Warszawą. Nieopodal,
w szpitalu w Pruszkowie, w styczniu 1948 roku
przyszedłem na świat. W 1954 roku moi rodzice
rozwiedli się. Nie wiem, dlaczego tak się stało.
Być może oboje mieli zbyt silne charaktery. W
Komorowie mieszkały również moje ciotki. Po
rozwodzie mama przeniosła się do nich. I tak
stałem się jedynym, choć wtedy jeszcze bardzo
młodym mężczyzną w domu z mamą, babcią, siostrą i
trzema ciotkami. Siostra mieszka tam nadal.
Ukończyła liceum medyczne w Warszawie, a potem
Uniwersytet Warszawski. Pracuje w Bibliotece
Narodowej w Warszawie.
Kiedy mama przeniosła się do ciotek, dom był w
stanie surowym. Sprowadziliśmy się do mieszkania
bez podłóg. Okna bez szyb zabite były deskami.
Pamiętam, jak przez szpary przeciskało się
światło. W takich warunkach mieszkałem przez
pierwsze lata. Jeszcze w piątej klasie szkoły
podstawowej odrabiałem lekcje przy lampie
naftowej. Nie było nas stać na podłączenie
światła, mnie to jednak nie przeszkadzało. Nie
narzekałem, nigdy nie czułem się pokrzywdzony.
Babcia smacznie gotowała. W Komorowie dla chłopaka
był raj. Miałem blisko do lasu i do Warszawy. Nie
nudziłem się. Lubiłem bawić się z kolegami w
Indian i udawać Winnetou. Wtedy Komorów
rozbudowywał się. Kiedy podrosłem pomagałem przy
budowach i zarabiałem drobne złotówki.
Ojciec po kilku latach powrócił do nas, ale
rodzinne szczęście trwało krótko. Znowu zaczęły
się kłótnie i rodzice ponownie się rozstali, tym
razem na dobre. Ojciec osiadł pod Kłodzkiem, na
Dolnym Śląsku a potem mieszkał w Ciechocinku, aż
do śmierci w 1979 roku.
Od dziecka pociągała mnie elektronika. To
pewnie po ojcu. Na strychu zostawił różne lampy,
oporniki, tranzystory i inne starocie, którymi
mogłem się bawić. Po szkole podstawowej dostałem
się do Technikum Radiowego im. Kasprzaka w
Warszawie. Miałem już wtedy swoje hobby:
krótkofalarstwo. Budowałem też wzmacniacze.
Robiłem obliczenia, rysunki i w pracowni technikum
nawijałem transformatory. Nauczyciele lubili mnie,
bo wiedzieli, że mam do tego zdolności. Pozwalali
mi korzystać z pracowni bez ograniczeń. Zgłaszali
się do mnie ludzie z różnych zespołów bigbitowych
i prosili, abym im budował wzmacniacze do gitar.
Naprawiałem też telewizory. Po maturze chciałem
studiować. Niestety, spadł na mnie obowiązek
utrzymania rodziny i poszedłem do pracy. Mama
zachorowała na raka i trafiła do szpitala
onkologicznego. Zmarła w 1992 roku. Pracowałem w
ELPO na Ochocie w Warszawie. Zarabiałem tyle samo,
co ludzie dwadzieścia lat starsi ode mnie. Za
komuny wszyscy zarabiali mniej więcej tyle samo.
Płacono mi w przeliczeniu 20 dolarów. Któregoś
dnia dostałem wezwanie do wojska. Miałem się
zgłosić w jednostce rakietowej w Legnicy, aby
przez 3 lata w stalowym mundurze obsługiwać
rakiety. Wcale mi się to nie podobało. Jako jedyny
żywiciel rodziny dostałem odroczenie na rok.
Powiedziano mi, że kiedy siostra ukończy liceum
medyczne, ona przejmie obowiązek utrzymania
rodziny, a ja będę musiał pójść do wojska. Miałem
więc kłopot. Tam trzeba było pracować razem z
Rosjanami w podziemnych schronach i silosach.
Wszystko okrywano wielką tajemnicą, chyba dlatego,
aby nikt nie wiedział, jakim złomem są te rakiety.
Gdyby dopuszczono mnie do tych sekretów przez
kilka lat nie mógłbym wyjechać na Zachód, a ja
myślałem o wyjeździe. Moją ciekawość świata
rozbudziła dziewczyna, Amerykanka, która
przyjeżdżała z rodzicami do Polski, poznałem ją
jako 14-latek.
Wiele opowiadała mi o tym, jak wygląda życie w
innych krajach. Dzięki krótkofalarstwu miałem
liczne kontakty zagraniczne. Kiedy dostałem to
odroczenie i nieuchronnie groziło mi, że za rok
wezwą mnie do wojska, jak wielu, postanowiłem
pójść do psychiatry. W domu przewertowałem
podręczniki dla pielęgniarek z opisami psychopatii
i schizofrenii. Do psychiatry przychodziłem na
wizyty regularnie, aby mieć grubą kartotekę.
Lekarz wysłał mnie do szpitala w Tworkach na
badanie EEG, podczas którego podłączają pacjentowi
elektrody do głowy. Położyli mnie i zainstalowali
sprzęt.
Kiedy pielęgniarka na chwilę wyszła,
wyciągnąłem szpilkę i zacząłem nakłuwać cale
ciało, żeby wywołać impulsy. Wtedy wszystkie
liczniki zaczęły ostro pracować. Byłem
elektronikiem, znałem zasady działania tych
urządzeń. Stanąłem przed komisją wojskową po raz
drugi. Za stołem siedziała doktor, która
przyjmowała mnie podczas porodu. Podałem jej dowód
osobisty z karteczką od psychiatry. Kiedy wszedłem
na wagę, zacząłem się trząść, żeby sanitariusz nie
mógł mnie zważyć. Co się z nim dzieje?!??-
krzyknął przewodniczący komisji. Wtedy doktor
podeszła do pułkownika, najważniejszego w komisji
i powiedziała: on ma zaświadczenie od psychiatry.
Na to pułkownik odwrócił się i powiedział: Temu
karabinu nie damy! Byłem w siódmym niebie. Mogłem
pomyśleć o studiach. W 1968 roku dostałem się na
Politechnikę Warszawską, Wydział Elektroniczny,
studia wieczorowe.
Nocami siedziałem przy radiu i łapałem łączność
z krótkofalowcami z całego świata. Najbardziej
interesowała mnie Szwecja. Słyszałem, że tam jest
praca w kopalniach torfu, bo Szwedzi nie chcieli w
nich pracować. Pomyślałem: pojadę do takiej
kopalni, popracuję łopatą przez miesiąc czy dwa,
zarobię trochę pieniędzy i wrócę do Polski. W
kraju miałem przecież pracę i studia. No i mój
ogród przy domu w Komorowie, gdzie założyłem małą
hodowlę herbacianych róż. Takie piękne kwiaty
zawsze można było sprzedać za parę złotych.
Uprawiałem je mozolnie. Wstawałem wcześnie rano, o
piątej, szóstej, aby je pielęgnować, potem
jechałem do pracy podmiejską kolejką WKD, a
wieczorem na zajęcia na politechnikę. To był taki
kołowrotek.
Między innymi z powodu moich róż chciałem
zarobić na Zachodzie trochę pieniędzy. Kwiaty
miały piaszczystą ziemię, a one takiej nie lubią.
Trzeba było je wzmocnić, a nie miałem na to
środków. Poprosiłem o paszport i oczywiście
przyszła odmowa. Postanowiłem, że łatwo się nie
poddam. Miałem koleżankę, której ojciec był
wpływowym prawnikiem. Pewnego dnia poszedłem do
jej mamy z wizytą. Zapukałem do drzwi,
przedstawiłem się mówiąc, że jestem szkolnym
kolegą córki i potrzebuję pomocy. Powiedziałem, że
bardzo chcę wyjechać do Szwecji, a nie dostałem
paszportu i nikt w urzędach nie chce ze mną
rozmawiać. Wtedy zasugerowała mi, abym złożył
odwołanie. Zrobiłem to, i o dziwo, zostałem
wezwany na spotkanie w tej sprawie. Przez dwa
miesiące przygotowywałem tekst do wygłoszenia w
MSW. Wreszcie poszedłem na rozmowę. Płomiennie
tłumaczyłem oficerowi milicji, że chcę zarobić
trochę pieniędzy, że jestem dzieckiem wychowującym
się bez ojca, że zawsze miałem kłopoty finansowe.
Ze łzami w oczach pokazywałem zaproszenie do
Szwecji. Po dwóch tygodniach od wizyty w MSW
dostałem zawiadomienie, żeby się zgłosić po
paszport do komendy milicji w Pruszkowie. To było
wielkie szczęście. Poprosiłem w pracy o miesiąc
urlopu. Na studiach skończył się właśnie semestr i
miałem wakacje. Pożyczyłem pieniądze, odebrałem
paszport i dwa dni później ruszyłem w drogę.
Popłynąłem promem ze Szczecina do Ystad.
Wchodząc na pokład miałem przepisowe 5 dolarów w
portfelu. Z Ystad autostopem pojechałem do
Sztokholmu. Odwiedziłem znajomych krótkofalowców.
Dzięki nim znalazłem pracę w szklarniach, gdzie
hodowano róże. Przez dwa miesiące zaoszczędziłem
około 500 dolarów. Dla chłopaka, który miał w
Polsce 20 dolarów pensji, to było bardzo dużo.
Byłem zadowolony, szykowałem się do powrotu. Nagle
stało się coś niesamowitego. Pewnego ranka wstałem
wijąc się z bólu. Półprzytomny trafiłem do
szpitala w Sztokholmie, gdzie przez cały dzień
robiono mi badania. Mój angielski był wtedy bardzo
słaby i gdy mówiono "kamień w nerce" z początku
myślałem, że chodzi o wyrostek. Krzyczałem do
lekarzy, żeby mi go wycięli. Dostałem zastrzyk
rozkurczowy, kamień wyszedł i ból ustąpił. Nie
byłem ubezpieczony, więc za ten jeden dzień w
szpitalu Szwedzi zażądali ode mnie 500 dolarów.
Miałem dylemat: zapłacić czy szybko wracać do
Polski? Zapłaciłem. Swoje rachunki trzeba
regulować.
Pewnego wieczoru usiadłem na skałkach nad
sztokholmskim jeziorem i myślę: co tu dalej robić?
Zostałem bez pieniędzy, a jeśli wrócę do Polski,
to drugi raz nie będzie tak łatwo wyjechać.
Postanowiłem, że zostanę w Szwecji. Niestety, pod
koniec sierpnia zwolniono mnie z pracy. Prawo
pozwalało tylko na sezonowe zatrudnianie turystów,
a mój farmer przestrzegał przepisów. Tracąc prace,
straciłem mieszkanie. Nie miałem pieniędzy i
zaczęła się głodówka. Były dni, kiedy żywiłem się
surową brukwią. Znajomy z baru dawał mi czasami
talerz kartofli, kiedy właścicielka tego nie
widziała. Na czarną godzinę suszyłem chleb. Na
szczęście znalazłem zajęcie w swoim zawodzie, jako
elektronik. Pewien Amerykanin rosyjskiego
pochodzenia produkował dla wywiadu USA laleczki
szpiegowskie. W te zabawki był wbudowany mikrofon
z nadajnikiem. Taką laleczkę dawało się komuś w
prezencie i potem można było podsłuchiwać rozmowy
z samochodu stojącego przed domem delikwenta.
Przywoziłem części do domu i składałem je dniem i
nocą. Jednocześnie rozsyłałem do różnych firm
zapytania o pracę i w końcu dostałem ofertę od
Philipsa. Chcieli mnie zatrudnić jako elektronika
pod warunkiem, że dostanę zezwolenie na stały
pobyt w Szwecji. Zawiozłem pismo od Philipsa na
komendę policji. Rozmawiał ze mną komendant do
spraw imigracyjnych. Pytał, co chcę robić w
Szwecji. Odpowiedziałem, że chcę być
elektronikiem. A on na to: mamy własnych
elektroników, a was imigrantów potrzebujemy do
mycia talerzy. Zrobiło to na mnie wielkie
wrażenie. Pojechałem metrem prosto do ambasady
kanadyjskiej. Wtedy można było ze Szwecji
wyemigrować do Rodezji, Australii lub do Kanady.
Wybrałem Kanadę. Po trzech miesiącach załatwiania
formalności dostałem od ambasady kanadyjskiej 316
dolarów pożyczki na bilet w jedną stronę.
Wiedziałem już, że szybko do Polski nie wrócę.
Miałem 21 lat, dziewczynę, w której się zakochałem
i 30 dolarów w kieszeni. Dziewczyna miała na imię
Pulmu, była Finką. Poznałem ją, gdy pracowałem w
szklarni. Mieszkała niedaleko. Była ode mnie
starsza o 6 lat, szczera, spokojna. Dawała mi
poczucie ciepła rodzinnego i bezpieczeństwa. Tego
na emigracji brakuje najbardziej. No i świetnie
gotowała. Ściągnąłem ją po 3 miesiącach do Kanady
i tam wzięliśmy ślub. Teraz mieszka w Toronto,
kilka ulic od mojego domu. Czasami przychodzi do
mnie na kolację.
Na lotnisku w Toronto zaopiekowali się mną
zupełnie obcy ludzie. Gdy usłyszeli, że nie mam
gdzie spać, zabrali mnie do swojego mieszkania.
Następnego dnia od szóstej rano zacząłem „biegać”
po mieście w poszukiwaniu pracy. Odwiedzałem firmę
po firmie. Wszędzie trzeba było złożyć podanie i
czekać. A ja potrzebowałem pracy od zaraz.
Dwanaście godzin później miałem ją: w centrum
miasta, w sklepie, gdzie sprzedawano wieże stereo,
a na zapleczu, w małym warsztacie, produkowano
głośniki i naprawiano sprzęt. Właściciel zatrudnił
mnie po półgodzinnej rozmowie prowadzonej po
angielsku. Na koniec odezwał się po polsku: masz
pracę! Okazało się, że był Żydem polskiego
pochodzenia. Wynająłem najtańszy pokój, w
suterenie, ciemny i wilgotny. Warunki miałem tak
złe, że nawet nie chcę o tym pamiętać.
Wkrótce dotarła do mnie Pulmu i zamieszkaliśmy
razem. Zapisałem się w Toronto na politechnikę, na
wieczorowe kursy elektroniczne. Uczęszczałem na
nie przez trzy lata. Chciałem poprawić znajomość
angielskiego i równocześnie przyswoić sobie
nowoczesną elektronikę. W pierwszej pracy
wytrwałem miesiąc. Potem znalazłem lepsze zajęcie,
w angielskiej firmie TR Services Ltd. Dostała
kontrakt na naprawę urządzeń nagłaśniających w
szkołach i szukała specjalistów do tej pracy. Dali
mi służbowy samochód, narzędzia, lampy radiowe do
naprawy wzmacniaczy i wysłali w teren. Mimo że
byłem dopiero miesiąc w Kanadzie, jeździłem i
naprawiałem sprzęt we wszystkich szkołach w
Toronto. Tak pracowałem przez rok. Miałem dość
dużą pensję, około 15 tysięcy dolarów rocznie.
Czułem, że wreszcie „złapałem wiatr w żagle”.
Wziąłem ślub cywilny z Pulmu. Na skromnym
przyjęciu w ratuszu w Toronto były tylko dwie
osoby. Dostałem urlop i pojechałem z żoną w podróż
poślubną nad Niagarę. Z dnia na dzień, z miesiąca
na miesiąc, coraz lepiej nam się powodziło.
Wyprowadziliśmy się z sutereny. Żona zaczęła
pracować i sporo zarabiać. Miała dobry zawód, była
projektantką mody damskiej, głównie odzieży
sportowej. W Finlandii pracowała w wielkich
firmach odzieżowych, a takich specjalistów w
Toronto brakowało. Kupiliśmy na kredyt dom. To
było już inne życie. Zacząłem interesować się
komputerami, widziałem w nich przyszłość.
Zmieniłem pracę. Przeszedłem do tutejszego
Philipsa, a potem do Hewlett-Packarda. Wysłali
mnie na szkolenia do kilku fabryk w USA, w
Kolorado i Kalifornii. Naprawiałem zaawansowaną
technologicznie aparaturę pomiarową sprzężoną z
komputerami. Potem awansowałem do działu
handlowego. Tam pracowałem już nie tylko za
pensję, ale miałem też procent od sprzedaży.
Niestety obszar pracy z klientami, jaki mi
przydzielono, był mały, a w dodatku zamiast
jeździć w teren musiałem siedzieć przy biurku.
Zwolniłem się i przeszedłem do mniejszej firmy
kanadyjskiej, która też sprzedawała przyrządy
pomiarowe. Tam doszedłem do wniosku, że jeśli
otworzę własny interes i sprzedam choćby jedną
trzecią tego, co sprzedawałem na cudzy rachunek,
to zarobię wystarczająco dużo.
Gdy w 1975 roku. otworzyłem własną firmę,
miałem tylko dwa tysiące dolarów oszczędności.
Dałem ogłoszenia w gazetach, że szukam wspólnika.
Wszyscy chcieli 51 procent udziałów, tylko jeden
powiedział 50. Ale pieniędzy nie dał, tylko
podżyrował mi pożyczkę. Po roku go spłaciłem.
Pierwsze trzy lata były ciężkie. To żona kładła
chleb na stole, bo ja nie przynosiłem do domu
żadnych pieniędzy. Wszystko przeznaczałem na
rozwój firmy. Trudno było zdobyć zaufanie na
rynku. Po jakimś czasie zamówienia posypały się
lawinowo. Po pojawieniu się pierwszych
dwunastobitowych komputerów, od razu zacząłem je
sprzedawać w Kanadzie, jako dystrybutor. Budowałem
z nich systemy. Z czasem zaczęliśmy w firmie
produkować własne komputery. Było wielkie
zapotrzebowanie na naszą ofertę. Wtedy w Kanadzie
działało niewiele przedsiębiorstw komputerowych.
Koncern IBM przyjmował zamówienia od rządu i
wojska. Jego interes był wielki, korporacyjny,
międzynarodowy. Poza tym gigantem funkcjonowały
tylko trzy firmy minikomputerowe: Digital
Equipment, Data General i moja: Transduction. W
tym czasie nie było jeszcze komputerów osobistych,
a my oferowaliśmy pierwsze małe komputery, które
składaliśmy z części sprowadzanych z amerykańskiej
firmy w Minneapolis. Od niej dostałem też prawo do
dystrybucji w Kanadzie pamięci komputerowych.
Miałem mnóstwo klientów, którzy używali wtedy
minikomputerów np. do księgowości. Z całej Kanady
słyszałem glosy: proszę dostarczyć pamięć, więcej
pamięci. Objeździłem z pracownikami Kanadę od
Atlantyku po Pacyfik. Wyjeżdżałem na 24 godziny,
pracowałem całą noc. Po zainstalowaniu pamięci
testowałem system, a rano już byłem z powrotem w
Toronto. A po dwóch dniach znowu wyjeżdżałem. Za
każdym razem można było zarobić 10 tysięcy
dolarów, to się opłacało. Około roku 1980 moja
firma osiągała już zysk brutto na poziomie 2,5-3
milionów dolarów. To był sukces dla człowieka,
który miał 32 lata i przyjechał jako imigrant z 30
dolarami w kieszeni. Można było zwariować. Latałem
samolotami do dostawców w Kalifornii i zapraszałem
ich do najlepszych restauracji. Kupiłem nowy dom
za gotówkę i ładnie go umeblowałem. Pozbyłem się
wszystkich długów i hipotek bankowych. Jeździłem
kabrioletem, mercedesem za 50 tysięcy dolarów.
Stałem się wolnym człowiekiem.
Firma rozwijała się, przyjmowałem coraz więcej
pracowników. Ale po pewnym czasie przestało mnie
to wszystko cieszyć. Byłem dziesiąty rok w
Kanadzie, pięć lat prowadziłem własny interes i
przez ten czas nie miałem ani jednego dnia
wakacji. Czułem ogromne zmęczenie. W styczniu 1979
roku zmarł mój ojciec. Po raz pierwszy od 10 lat
pojechałem do kraju. Drżałem przed tą podróżą.
Śniło mi się, że zostanę w Polsce zatrzymany na
granicy i już nie wrócę do Kanady. Bałem się, choć
miałem paszport kanadyjski. Wielu emigrantów ma
takie sny. Wróciłem jednak do Kanady bez żadnych
problemów. Minęły dwa lata i znów zapragnąłem
odwiedzić Polskę.
Byłem bogatym człowiekiem, którego znużył
sukces. Wszystkim można się znudzić. Pomyślałem:
pojadę do Polski na urlop, a może nawet
zainwestuję jakieś pieniądze. Złożyłem w
konsulacie podanie o wizę. Kilka dni później
ogłoszono w Polsce stan wojenny. Poszedłem do
konsulatu, a pani w okienku bez słowa oddała mi
paszport. Bez wizy. Patrzę w domu na ten paszport
i myślę. Do Polski nie mogę jechać, bo tam jest
stan wojenny. Kanada mnie męczy, jestem wypalony i
znużony. Mam 33 lata, ponad milion dolarów na
koncie, mogę robić co zechcę. I wtedy postanowiłem
odwiedzić czwórkę peruwiańskich dzieci, którym od
jakiegoś czasu pomagałem za pośrednictwem
organizacji charytatywnej. Wysyłałem im, wolne od
podatku, pieniądze. Pojechałem do Peru. Byłem
gościem wspieranych przeze mnie rodzin. Nocowałem
u nich. Spędziłem w Peru trzy wspaniałe tygodnie.
Przejechałem samotnie jeepem przez Kordyliery.
Peru zrobiło na mnie wspaniałe wrażenie. Czułem
się tam jak w domu, mimo że nie znałem wtedy
języka hiszpańskiego.
Wróciłem do Kanady, coś mnie jednak ciągnęło do
Peru. Mniej więcej po roku wróciłem do tego kraju.
Wtedy jeszcze nie wiedziałem, że spędzę tu trzy
lata z nową żoną, która urodzi mi dwójkę dzieci.
Gracielę poznałem dzięki jej bratu. Siedzieliśmy w
kawiarni w centrum miasta. W pewnym momencie
zerwał się i mówi: idzie moja siostra.
Przyprowadził ją do stolika i przedstawił: moja
siostra jest amazonką. A ja na to: przecież ma
dwie piersi, a amazonki mają jedną. Zaprosiłem ją
na kolację. Rozmawialiśmy korzystając ze słownika.
Postanowiłem zainwestować w Peru pieniądze.
Zamieszkałem w Iquitos, stolicy stanu Loreto. Na
początku w tamtejszej stoczni wybudowałem statek,
a potem założyłem trzy stacje benzynowe. Położone
były przy brzegach Amazonki, na odcinku 1600 km.
Paliwo dowoził do nich mój statek. Niestety,
ludzie obsługujący stacje okazali się nieuczciwi.
Po półtora roku zdecydowałem się ten interes
zlikwidować. Zwróciłem uwagę, że w Iquitos można
oglądać tylko jeden czarno-biały kanał telewizji
rządowej, w dodatku często nadawany z przerwami.
Wyczułem nową szansę na rozkręcenie biznesu.
Postanowiłem założyć konkurencyjną stację.
Pierwszym filmem, jaki pokazałem, był „Generał
Patton” w wersji hiszpańskiej i w kolorze! To było
w Iquitos wielkie wydarzenie. Potem uruchomiłem
telewizję kablową i otworzyłem restaurację. Ale po
trzech latach zacząłem czuć coraz większe
zmęczenie. W Peru żyłem jak król, miałem 130
pracowników, reprezentacyjną restaurację, wielkie
uznanie. Ale trzeba było porzucić to królestwo
podejmując inną decyzję.
Już w Peru zainteresowałem się polityką.
Wspierałem kilku kandydatów w wyborach do
tamtejszego parlamentu. W 1994 roku oferowano mi
stanowisko gubernatora Prowincji Loreto, ale
odmówiłem ze względu na korupcje.
Po powrocie do Kanady zapisałem się do Partii
Libertariańskiej, małego ugrupowania, które jako
jedyne ostro walczyło z wysokimi podatkami w
Kanadzie i rządem federalnym bezmyślnie trwoniącym
pieniądze podatników. I jakież było moje
zdziwienie, kiedy po roku członkostwa w tej
partii, na ogólnokrajowym kongresie w 1989 roku
wybrano mnie jej liderem. W Polsce nastąpiła wtedy
zmiana polityczna. Z oddali obserwowałem wybory do
Sejmu i Senatu. Widziałem dokładny podział ról.
Posłami i senatorami zostawali głównie ludzie,
którzy sfotografowali się z Wałęsą. Dla mnie to
było nie do zaakceptowania. A najgorsze, że
Jaruzelski został prezydentem, a główne resorty
pozostały w rękach komuny. To była dla mnie za
łatwa ugoda. Choć miałem pieniądze, pozycję,
doświadczenie polityczne i bardzo tęskniłem za
krajem, postanowiłem nie brać udziału w tym, co
się dzieje w Polsce. Ciągle zastanawiała mnie
jednak niemrawość zmian w Polsce. Dużo czytałem
polskiej prasy. Myślałem, że sytuacja nie jest
normalna, że tak nie powinno być. Przypominała mi
politykę w Peru, gdzie notorycznie manipulowano
elektoratem i wygrywali tylko źli kandydaci. Wtedy
postanowiłem napisać książkę pt. „Święte Psy”,
która otworzy Rodakom oczy i pomoże im w przejściu
od komunizmu do kapitalizmu.
Kiedyś w Limie odwiedziłem ambasadę polską i
ambasador poprosił mnie, żebym przyjął Romana
Samsela, dziennikarza, który chciał przeprowadzić
ze mną wywiad. Zapamiętałem go jako człowieka
dowcipnego i biegłego w sztuce pisania. Wiosną
1990 roku skontaktowałem się z nim i zaprosiłem do
Kanady. Gdy przyjechał, nie był gotowy do
napisania książki. Pojechaliśmy do Peru, żeby
lepiej się poznać i zrozumieć. Byliśmy w podróży
około 10 dni, nawiązała się między nami lepsza
relacja. Po powrocie ochoczo zabraliśmy się do
pisania książki.
W księgarni na Nowym Świecie odbyło się małe
przyjęcie z szampanem. Pierwszy nakład wyniósł 10
tysięcy egzemplarzy. Miałem na to pieniądze, więc
zgodziłem się, żeby tyle wydrukować. Byłem wtedy w
kraju około tygodnia. Gdy wróciłem do Kanady
okazało się, że książka zrobiła wrażenie. Dostałem
wiele telefonów. Ludzie namawiali mnie do udziału
w wyborach prezydenckich. Z początku ten pomysł
wydawał mi się nierealny. Po trzech tygodniach
znowu znalazłem się w kraju, ale nadal wahałem
się. Myślałem, że przecież to niemożliwe, żeby
osoba, która nie mieszka na stale w Polsce, bez
zaplecza politycznego, zebrała 100 tysięcy
podpisów niezbędnych do ubiegania się o fotel
prezydencki. To się nie uda, pomyślałem. W końcu
jednak z ciężkim sercem, na 10 dni przed
ostatecznym terminem rejestracji kandydatów,
postanowiłem wystartować. Zrozumiałem, że
dysponując doświadczeniem politycznym i pieniędzmi
byłbym ostatnim tchórzem, gdybym nie podjął
wyzwania. Straciłbym szacunek do samego siebie.
„Gazeta Wyborcza” miała wtedy w Warszawie dobre
studio graficzne do przygotowywania druku ulotek,
programów wyborczych i reklam. Ogłaszali się w
niej Wałęsa i Mazowiecki. Zamieszczali formularze
do przesyłania podpisów. Ja też chciałem mieć taki
druczek. Tam właśnie, w Studio Q „Gazety
Wyborczej” opracowałem mój program wyborczy.
Zamieściłem też ogłoszenia w „Sztandarze Młodych”.
Te anonse poszły w teren. I tak zaczęła się moja
akcja zbierania podpisów. Mniej więcej w tym samym
czasie telewizja przedstawiła mnie jako kandydata
na prezydenta. Przed bankiem NBP przy ulicy
Świętokrzyskiej w Warszawie przeprowadzono ze mną
krótki wywiad. To ludzi zafrapowało. Zaczęli
masowo przysyłać podpisy. W ciągu 9 dni nadeszło
70 tysięcy, a ostatniego dnia przed ostatecznym
terminem rejestracji dalsze 70 tysięcy. Dla mnie
to był cud. Takiej akcji jeszcze nie widziałem.
Coś, co wydawało się niemożliwe, stało się
rzeczywistością. To była bardzo spontaniczna
akcja.
Mój sztab wyborczy działał tylko formalnie.
Każdy kandydat miał swój sztab, więc Tymiński też
powinien go mieć. Poprosiłem o pomoc koleżanki,
kolegów i znajomych siostry. Działała wtedy w
Polsce filia mojej kanadyjskiej firmy. Włączyłem
do sztabu jej pracowników. Przyszedł też kolega, z
którym chodziłem do szkoły: Andrzej, były
wojskowy. Dzisiaj mam wrażenie, że on więcej
pracował dla WSI niż dla mnie. Ale wtedy nie
mogłem wiedzieć, kto gdzie był i z kim
współpracował.
Zbierałem ludzi w marszu, w biegu. Roman Samsel
zarekomendował mi kogoś, kto wynajmował lokal w
Pałacu Kultury. Później okazało się, że ten
człowiek był związany z OPZZ. W połowie wyborów
musiałem usunąć ze sztabu ludzi, których on
polecił. To było trzęsawisko. Ale oficjalnie
chciałem mieć sztab w centrum Warszawy.
Wybrałem Pałac Kultury. Dużo mnie kosztowało,
żeby utrzymać pozory istnienia jakiegoś sztabu.
Prawdziwy sztab był zawsze w moim domu rodzinnym w
Komorowie. Nie mogę powiedzieć, że różni ludzie
się do mnie ”przyklejali„. Sam ich szukałem, byłem
odpowiedzialny za selekcję. Ale podam przykład.
Samsel znalazł dwóch dziennikarzy, żeby stworzyć
zaplecze prasowe kampanii. Dawałem im 100 dolarów
tygodniowo. Ludzie w czasie kampanii pracują 24
godziny na dobę i trzeba im dobrze zapłacić za
prace w pośpiechu. Ci dziennikarze przez dwa, trzy
tygodnie nie napisali ani słowa. Usunąłem ich
razem z Samselem. Andrzej zaproponował, że zapewni
mi kierowcę i paru ludzi do ochrony. Będąc
oficjalnym kandydatem na prezydenta miałem trzech
ochroniarzy z BOR, nie ufałem im. Andrzej
przyprowadził kilku byłych wojskowych i dawnego
pułkownika milicji. Później zostałem oskarżony, że
zatrudniłem w sztabie ludzi z SB. Oni nie mieli
nic do powiedzenia, wykonywali tylko proste
czynności. Nie posiadali żadnej możliwości
podejmowania decyzji o strategii wyborczej.
Kampanię od początku do końca prowadziłem sam.
Największe zaufanie miałem do żony Gracieli,
która wspomagała mnie duchowo. Bardzo mi pomagała
w czasie całej kampanii. Przyjechała do Polski
tydzień po rejestracji mojej kandydatury.
Zajmowała się głównie wypłacaniem pieniędzy.
Przywiozłem dużą sumę z Kanady. Później chciałem
przelać dodatkowe pieniądze, ale zostały
zablokowane przez bank PKO. Dostałem je dopiero po
wyborach. W związku z tym 200 tysięcy dolarów
przywiózł z Kanady znajomy.
Żona nie rozstawała się z szarym neseserem.
Jeden z BOR-owców zwrócił na niego uwagę. Wszyscy
byli przekonani, że ma w nim pieniądze. Dopiero
rok po wyborach wyjawiła mi jak było naprawdę. Ona
tylko mówiła, że w neseserku są pieniądze. W
rzeczywistości miała po 100 tysięcy dolarów w
wysokich butach. Nie wiedziałem o tym. Cały czas
trzeba było być bardzo ostrożnym, bo wszystko
mogło nas spotkać.
Pod koniec pierwszej tury wyborów byliśmy
zaproszeni przez górników z OPZZ do kopalni w
Jastrzębiu. Zjechaliśmy 600 metrów pod ziemię,
dotarliśmy na przodek, gdzie fedrowano węgiel.
Wróciliśmy na górę, odświeżyliśmy się i udaliśmy
na umówioną kolację. Zaczęła się od przystawki z
kawiorem. Graciela bardzo lubi kawior, więc
odstąpiłem jej swoją porcję. W samochodzie, w
drodze powrotnej, poczuła się źle. Skuliła się na
tylnym siedzeniu, bolał ją brzuch, miała nudności.
Rano wezwałem do niej lekarza rejonowego. Zbadał
ją, wyraźnie przestraszył się i bez słowa wyszedł.
Jeden z członków sztabu zaproponował, żebyśmy
zawieźli żonę do szpitala wojskowego w Warszawie.
Tam przyjęła nas grupa lekarzy pułkowników z
prezydenckiego skrzydła kliniki. Stwierdzono
zatrucie i zrobiono żonie płukanie żołądka. Leżała
w szpitalu przeszło dziesięć dni, strasznie
schudła. Musiałem prowadzić kampanię, więc mogłem
do Gracieli przyjeżdżać tylko sporadycznie.
Załatwiłem jej do towarzystwa zakonnicę, która
mówiła po hiszpańsku. Żona, nie ufając wojskowym,
wyrzucała wszystkie pastylki, które jej dawali. Po
wyjściu ze szpitala nadal czuła się słabo. Nie
mogła już jeździć ze mną po kraju. Ten kawior był
chyba przeznaczony dla mnie.
Byliśmy z żoną tak ostrożni, że w pokojach
hotelowych czy w dworku w Pęcicach niewiele
rozmawialiśmy ze sobą. Baliśmy się podsłuchów.
Pisaliśmy do siebie karteczki, które potem
paliłem, a popiół wrzucałem do toalety. Do nikogo
nie mieliśmy zaufania. Atak mógł nadejść z każdej
strony.
Jeden z członków mojego sztabu, były pułkownik
LWP, którego usunąłem przed końcem wyborów,
powiedział publicznie, że przed każdym wyjściem na
wiec zamykałem się w toalecie i przyjmowałem
narkotyki. To kłamstwo. Podczas kampanii jeździłem
od miasta do miasta mikrobusem. Pomiędzy
siedzeniami leżał materac, na którym spałem. Kiedy
samochód zatrzymywał się, BOR-owcy za każdym razem
chcieli mnie brać pod ręce i zabierać prosto na
wiec. Bez przygotowania, bez chwili wytchnienia.
Wymyśliłem więc na nich sposób. Mówiłem, że muszę
skorzystać z toalety. Po umyciu twarzy wznosiłem
ręce do góry i prosiłem Boga o natchnienie. W
łazience miałem kilka chwil na pozbieranie myśli,
skupienie i ostatnie przygotowanie do wystąpienia.
Ot i cała tajemnica. Żadnych narkotyków nigdy nie
brałem.
Na początku kampanii, gdy byłem już
zarejestrowany jako kandydat na prezydenta, ktoś
powiedział mi, że Edward Gierek promuje swoją
książkę na przyjęciu w hotelu Holiday Inn w
Warszawie. Pojechałem tam z ciekawości, choć kilka
osób mi odradzało. Po kilku wystąpieniach było
przyjęcie w dużym salonie, gdzie znajdował się
bogato zastawiony stół. Stałem w rogu, gdy
podszedł do mnie: mężczyzna i zaproponował, że
przedstawi mnie panu Gierkowi. Gierek rozmawiał z
Jaroszewiczem pośrodku sali. Pochylił się do mnie:
Wypije pan ze mną? Zapytał. Czemu nie?- odparłem.
Nie wypadało przecież starszemu panu odmówić.
Kątem oka widziałem dziennikarzy przepychających
się z aparatami i fleszami, żeby uchwycić moment
wznoszenia toastu z Gierkiem. Pomyślałem, że
nazajutrz te zdjęcia ukażą się w gazetach i będę
skompromitowany. Ale następnego dnia nie było ich
nigdzie.
Przetrzymano je do odpowiedniego momentu.
Ukazały się dopiero podczas drugiej tury wyborów.
Miały świadczyć o tym, że jestem przyjacielem
Gierka. A ja miałem z nim zaledwie jednominutowe
spotkanie. Przy okazji poznałem pana Jaroszewicza.
Grzecznie, jako młodszy, wypiłem z nim
pięćdziesiątkę wódki. I to wszystko. Żałuję, że
nie poznałem Gierka i Jaroszewicza bliżej. To byli
ludzie, którzy mogli mi dużo pomóc w rozpoznaniu
sytuacji i lepszym poznaniu historii Polski
powojennej.
W późniejszych latach próbowałem spotkać się z
panem Gierkiem. Przez ludzi z Partii X ze Śląska
poprosiłem go o spotkanie. To było po zamordowaniu
Jaroszewicza. Gierek kategorycznie odmówił.
Z Jaruzelskim widziałem się raz. Stało się to w
ambasadzie rosyjskiej, na bankiecie z okazji
rocznicy Rewolucji Październikowej. Przyszło wielu
dyplomatów z całego świata. Był ambasador USA,
byli reprezentanci krajów zachodniej Europy. Taki
bal rosyjski. Jako kandydat na prezydenta
uważałem, że powinienem tam być. W połowie
przyjęcia podszedł do mnie dziennikarz PAP-u i
powiedział, że przedstawi mnie Jaruzelskiemu.
Zgodziłem się przez ciekawość. Jaruzelski
rozmawiał z kimś, coś mu szeptał do ucha.
Dziennikarz odsunął tego człowieka i generał
przywitał się ze mną. Tym odsuniętym gościem balu
był ambasador Stanów Zjednoczonych. Przerwałem mu
rozmowę. Jaruzelski odniósł się do mnie bardzo
przyjaźnie. Martwił się, czy mam dobre hasła
wyborcze. To była krótka rozmowa, bo nie wypadało
rozmawiać dłużej. Chwilę później podeszło do mnie
kilku działaczy KPN wypowiadających się, że na
pewno przegram wybory. Nie lubię scysji, więc
dołączyłem do rosyjskich generałów, którzy pili
wódkę. KPN-owcy tam za mną nie poszli, bo się
bali. Wyszedłem dość wcześnie.
Następnego dnia prasa przypuściła na mnie atak,
że z Rosjanami byłem na przyjęciu. W audycji
wyborczej powiedziałem: Tak, byłem, z Rosjanami
trzeba handlować, potrzebują naszych kartofli i
masła. Ludzie przyznali mi rację.
Potem wysłałem list do Jaruzelskiego, że jeśli
wygram wybory mam nadzieję na jego pomoc. Generał
mógł wiele pomóc nowemu prezydentowi. Nigdy nie
odpowiedział na mój list. Był natomiast taki
moment, w którym ludzie Jaruzelskiego oferowali mi
pieniądze. Podczas pierwszej tury wyborów Roman
Samsel poprosił, żebym spotkał się z nim na
osobności w dworku w Pęcicach. Zawsze miałem przy
sobie BOR-owców, którzy notorycznie mnie
podsłuchiwali. Ale jakoś udało mi się tym razem
odsunąć ich na dziesięć kroków. Stanąłem z
Samselem pod drzewem. Ze strachu cały się trząsł.
„Zadzwonił do mnie sekretarz Jaruzelskiego”-
wyszeptał. Ów sekretarz powiedział Samselowi, że
generał ma pieniądze w Kancelarii Prezydenta i
będzie bardzo wdzięczny, jeżeli w kampanii
wypowiem się dobrze o stanie wojennym.
Skwitowałem: „Stara zasada Rzymian, jak dają
pieniądze to bierz.” Tylko ja ich nie chcę. I tak
go zostawiłem pod tym drzewem.
Miałem też inną przygodę z Jaruzelskim, a
właściwie z jego łóżkiem. Pod koniec kampanii
wybrałem się na wiec wyborczy do Zakopanego.
Wyruszyłem z ekipą z Krakowa późno. Wcześniej
prosiłem ludzi z mojego lokalnego komitetu
wyborczego o rezerwację pokoju dla żony i dla
mnie.
Jedziemy nocą pod wskazany adres w Kościelisku.
Zatrzymujemy się w jakimś ośrodku. Stały tam
góralskie chaty. Salutuje mi pułkownik i prowadzi
na drugie piętro drewnianego domku. Po chwili
słyszę: proszę bardzo, oto pokój i łóżko generała
Jaruzelskiego. Coś podobnego - pomyślałem. Kiedy
Michnik, który cały czas fałszywie mnie oskarża
dowie się o tym, będę skończony. To prowokacja.
Zapadła noc, żona była bardzo zmęczona. Co
robić?
Zostaliśmy w tym pokoju. Łóżko było ogromne.
Żona zasnęła, a ja nie położyłem się. Zapaliłem
lampę na stryszku, rozłożyłem papiery i pracowałem
nad kolejnym wystąpieniem.
W 1991 roku ludzie masowo zwracali się do mnie,
żebym założył opozycyjną partię, która będzie
kontynuacją pracy w wyborach prezydenckich.
Niechętnie podchodziłem do tego pomysłu, ale w
końcu zgodziłem się. Sam wymyśliłem jej nazwę.
Byłem wtedy pod wrażeniem amerykańskiego filmu
„Malcolm X” o murzyńskim działaczu. Jego walka o
uznanie społeczne dla grup murzyńskich w USA była
bardzo podobna do ruchu, który zarysował się wtedy
w Polsce wokół mojej osoby. Ludzie przyjeżdżający
do mnie z całego kraju mieli ten sam problem co
Murzyni: brakowało im pieniędzy. Postanowiłem
nazwać swoje ugrupowanie Partią X.
Na kongresie założycielskim tłumaczyłem 300
delegatom, że X to niewiadoma, którą wypełnimy. Na
rozruch partii przeznaczyłem około 30 tysięcy
dolarów. To nie były duże pieniądze. W partii było
osiem tysięcy członków, którzy opłacali składki.
Dzięki temu mogła ona istnieć.
Program był bardzo podobny do programu mojej
prezydentury. Głównie chodziło nam o walkę z
bezrobociem. Reszta praktycznie się nie liczyła.
Więc była to właściwie partia ludzi pracy. Czy
otrzymywaliśmy pieniądze od służb specjalnych?
Nigdy! Wręcz przeciwnie, stale mieliśmy kłopoty ze
służbami.
Przed elekcją do Sejmu w 1991 roku zostaliśmy
oskarżeni o fałszowanie podpisów na listach
wyborczych i brutalnie odtrąceni od wyborów. Było
to typowe działanie służb specjalnych Dobrych
podpisów poparcia mieliśmy aż nadto. Państwowa
Komisja Wyborcza stwierdziła co innego, nie było
formalnego oskarżenia, ani przedstawienia nam
dowodów fałszerstwa. Składaliśmy odwołania, ale
nic to nie dało. Różne siły w Polsce dążyły do
wyeliminowania Partii X z wyborów. W rezultacie
mogliśmy wystawić kandydatów tylko w czterech
okręgach i zdobyliśmy zaledwie trzy mandaty
poselskie. To był bardzo poważny cios w momencie,
kiedy Partia X miała wielką szansę wprowadzenia
dużej liczby swoich członków do Sejmu.
W 1992 roku spotkałem się z Andrzejem Lepperem.
Ludzie z Partii X informowali mnie, że Samoobrona
ma program bardzo podobny do naszego.
Zaintrygowało mnie to, nie wiedziałem skąd wziął
się Lepper i co to za człowiek. Partia X zawsze
szukała koalicjanta. Pod presją członków partii
zgodziłem się na spotkanie z Lepperem. Umówiliśmy
się na obiad w warszawskim Domu Dziennikarza przy
ulicy Foksal. Przyszedł z obstawą. Od pierwszego
momentu zrobił na mnie niedobre wrażenie.
Rozstaliśmy się z niczym po półgodzinnej rozmowie.
W 1993 roku znowu były wybory do Sejmu.
Przyjechałem wtedy do Polski na dłużej.
Uruchomiłem w Warszawie biznes internetowy:
pierwszy w kraju serwer, dzięki któremu każdy
mógł, za opłatą, podłączyć się do światowego
Internetu. Miałem biuro w warszawskim hotelu
Marriott, mieszkałem w Komorowie, dzieci chodziły
do szkoły podstawowej. Wziąłem udział w kampanii
wyborczej, ale Partia X nie przekroczyła
pięcioprocentowego progu wyborczego i nie weszła
do Sejmu. Wróciłem do Kanady w 1994 roku, pomimo
że Leszek Miller oraz Aleksander Kwaśniewski dwa
razy zapraszali mnie do współpracy. Kategorycznie
im odmówiłem bo wolę samotność niż nieodpowiednie
towarzystwo.
Nie zerwałem jednak kontaktów z krajem.
Zostawiłem Partię X, która miała zebrać 100
tysięcy podpisów pod moją kandydaturą na
prezydenta. Postanowiłem jeszcze raz wystartować w
wyborach głowy państwa. Ale gdy w 1995 roku
przyjechałem do Polski, zobaczyłem, że Partia X
nic nie zrobiła i nie rozwinęła się. Wtedy w
jednej z warszawskich restauracji ponownie
spotkałem się z Lepperem. Chciałem dowiedzieć się
czy Samoobrona nie zawarłaby z nami jakiegoś
porozumienia i czy pomoże zebrać dla mnie podpisy.
Dyrekcja Partii X zobowiązała mnie, pod naciskiem
przedstawicieli Partii z całej Polski, aby do
takiego spotkania doszło. Zjedliśmy kolację, ale
znów nie było o czym rozmawiać. Zrozumiałem, że
Lepper został stworzony, żeby przejąć mój
elektorat. Kiedy mnie media wyciszały, jego
nagłaśniano. Członkowie mojej partii stale
nagabywali mnie, żebyśmy połączyli się z
Samoobroną, bo mamy podobne programy. Nie mogłem
na to się zgodzić. Samoobrona nigdy nie miała
własnego programu tylko wszystko kopiowała od nas.
Czy Lepper jest nowym Tymińskim? Nie widzę
między nami żadnego podobieństwa. Jesteśmy sobie
zupełnie obcy. Nigdy nie byłem w PZPR, ani nie
otrzymywałem pieniędzy na szkolenie rolników. Całe
moje dorosłe życie spędziłem w Kanadzie oraz USA
gdzie się nauczyłem jak działać w normalnej
gospodarce wolnorynkowej.
Po tym, jak w 1995 roku Partia X nie zdołała
zebrać 100 tysięcy podpisów pod moją kandydaturą
na prezydenta, wróciłem do Kanady. Szefem partii
został Józef Kossecki. Ja pozostałem jej przywódcą
honorowym. Na jednym z zebrań okręgowych Partii X
działacze postanowili zmienić jej nazwę na Partię
X Polskich Patriotów. Gdybym tam był, stanowczo
bym się temu przeciwstawił. Zawsze uważałem, że
nazwa partii musi być krótka. Partia X, mimo że
podupadła, miała swoją renomę na rynku
politycznym. Poza tym dlaczego miałbym chodzić z
tabliczką: jestem polskim patriotą? To jest
oczywiste. Wiadomo przecież, że każda partia
powinna być patriotyczna. Ale Kossecki uległ
presji i stało się. Wkrótce Partia X została
wykreślona przez Sąd z rejestru partii
politycznych pod pozorem niespełnienia obowiązku
wynikającego z art. 60 ustawy o partiach
politycznych. Nie było to prawdą, a postanowienie
o wykreśleniu nie miało nawet żadnego
uzasadnienia. Z tego powodu Partia X nie miała
nawet możliwości rozsądnego napisania Apelacji,
ponieważ nie miała się do czego odnieść, postawić
zarzuty, etc. Sąd Apelacyjny, mimo że przyznał
rację Partii, że postanowienie nie zostało w żaden
sposób uzasadnione, a wskazana podstawa
wykreślenia w ogóle była wzięta z księżyca, to
utrzymał wykreślenie w mocy uzupełniając bezprawne
postanowienie Sądu I-szej instancji o podstawę i
przyczynę wykreślenia. Mimo że były to zarzuty
nieprawdziwe, to Partia już nie mogła się odwołać
od tego orzeczenia, bo to przecież zrobił Sąd
odwoławczy, Apelacyjny. Partia dopiero przed tym
Sądem poznała podstawę i argumenty wykreślenia,
ale zaskarżyć nieprawdziwych zarzutów już nie
mogła. W tym stanie oczywistym jest, że Partię X
Sąd wykreślił z rejestru i nie dał nawet
możliwości skutecznego wykazania bez podstawowości
tego wykreślenia w postępowaniu odwoławczym. Tak
była zastawiona na nas pułapka.
Złożyliśmy w tej sprawie Skargę do Trybunału
Praw Człowieka w Strasburgu, która leży tam do
dzisiejszego dnia.
Przez wiele lat służby specjalne: polskie,
kanadyjskie i amerykańskie usiłowały zwerbować
mnie na agenta. Nigdy nie podjąłem współpracy i
niczego nie podpisywałem. To wszystko
prawdopodobnie jest gdzieś zapisane w tajnych
teczkach. W czasie mojej kampanii prezydenckiej,
domagałem się ich ujawnienia. Nie było żadnej
reakcji.
Werbowano mnie kilkakrotnie. W 1969 roku, gdy
starałem się o paszport na wyjazd do Szwecji,
oficer w MSW popatrzył na moje zaproszenie i
rzucił: dostanie pan paszport, ale jak pan wróci,
musi nam pan wszystko opowiedzieć. To ja na to:
dobrze! Ale nic nie podpisywałem i nie miałem
najmniejszego zamiaru na kogokolwiek donosić. W
Szwecji usiłowali zwerbować mnie Amerykanie. To
stało się wtedy, gdy straciłem pracę i głodowałem.
W tym samym czasie był w Sztokholmie mój znajomy z
Komorowa Janusz. Mieszkał przy parafii
katolickiej. Polacy spali tam na wojskowych
pryczach i dostawali, jako azylanci polityczni, po
50 dolarów dziennie od rządu szwedzkiego. Namówili
mnie, żebym poszedł na rozmowę do organizacji
zajmującej się uchodźcami. I co się okazało? To
była amerykańska komórka szpiegowska. Byłem
zaskoczony, że trzeba iść do Amerykanów, żeby
dostać azyl w Szwecji. Chcieli, żebym opowiedział
im wszystko, co wiem o obiektach wojskowych i
obronności Polski. Powiedziałem: szpiegiem nie
byłem i nigdy nie będę! Trzasnąłem drzwiami i nie
miałem tych 50 dolarów.
W 1978 roku do biura mojej firmy w Toronto
przyszedł pan z polskiego konsulatu. Przyniósł
butelkę wódki. Był przedstawicielem działu
zajmującego się promocją polskich towarów. Czy nie
chciałby pan z nami współpracować- zapytał. Nie-
uciąłem krótko. Po miesiącu przyszedł jeszcze raz.
Umówił się jako klient poprzez sekretarkę firmy.
Tym razem powiedział, że interesują go komputery
używane przez wojsko. Odczytałem to jako ofertę
współpracy z wywiadem wojskowym. Pożegnałem go.
Potem pojawili się u mnie Kanadyjczycy.
Najwyraźniej obserwowali tego człowieka z
konsulatu PRL. Interesowało ich, czego ode mnie
chciał. Zaproponowali mi pracę na dwie strony.
Odpowiedziałem, że nie jestem szpiegiem i nie mam
zamiaru nim zostać.
Ostatni werbunek miał miejsce w 1986 roku.
Przyjechałem wtedy do Polski odwiedzić rodzinę.
Któregoś dnia, wcześnie rano, zadzwonił telefon.
Podniosłem słuchawkę i usłyszałem: Jesteśmy z MSW,
chcemy się z panem zobaczyć. Zgodziłem się na
spotkanie w jednym z warszawskich hoteli. Bałem
się, że jeśli odmówię, to nie wyjadę z kraju. Do
hotelu przyszło dwóch młodych mężczyzn w
garniturach. Podczas godzinnego obiadu namawiali
mnie, żebym porozmawiał z ich szefami w MSW. Nie
zgodziłem się. Odwieźli mnie do domu. W
samochodzie prawie godzinę nagabywali mnie, żebym
im tylko podpisał, że się z nimi widziałem. Ale
niczego nie podpisałem.
Te wielokrotne próby werbunku odbierałem jako
komplement. Bo służby specjalne, zanim złożą
ofertę jakiejś osobie, obserwują ją, oceniają
zdolności, wykształcenie, inteligencję. Ale ja
umiem powiedzieć nie. Osoby, które próbowały mnie
werbować, nigdy mi nie groziły, ani niczego nie
obiecywały. Były tylko prośby, żeby zobaczyć się z
ich szefami. Może na wyższym szczeblu werbunku coś
oferują, ale ja nie byłem tym zainteresowany.
Podczas kampanii prezydenckiej oskarżano mnie o
współpracę z KGB, SB, a nawet z Kaddafim. Ponoć
latałem często do Trypolisu, co skwapliwie
potwierdzała redaktor Ewa Milewicz z „Gazety
Wyborczej”. Potem ówczesny szef MSW, Krzysztof
Kozłowski z Unii Wolności, który dzisiaj jest
redaktorem naczelnym „Tygodnika Powszechnego”,
tłumaczył, że zaszła nieszczęśliwa pomyłka, bo w
komputerze MSW z danymi o przelotach Trypolis jest
zaraz przy Toronto. Przez te kłamstwa i prowokacje
do dziś niektórzy sądzą, że byłem jakimś agentem.
Dam milion złotych każdemu, kto to udowodni.
Od kilku lat pisuję miesięczne felietony dla
kilkunastu polonijnych publikacji. Tam jest
wszystko co mam do powiedzenia na temat Polski.